środa, 12 grudnia 2012

Recenzja: LAMBCHOP – "MR.M‎" (2012, City Slang/ Gusstaff)



Poszukiwacze zaginionej (m)arki.















Słuchacze Lambchopa (tu, za popularnym fanpage’em na Facebooku, alarmuję przed kompromitującym blamażem – Lambchop to zespół, nie osoba, a już na pewno wcale nie podobna do tej z okładki Mr.M) mający za sobą zarówno tygodniowy, jak i kilkuletni staż na posadzie fana dogadaliby się jak nikt na świecie, ponieważ ich doświadczenia będą zdumiewająco podobne. Ci, którzy pamiętali czasy, gdy panowie nazywali się jeszcze Posterchild, wyginęli razem z dinozaurami i klimatem festiwalu w Mrągowie, pozostali to ludzie niosący pochodnię salonowego lounge’u z sentymentem do country, którego Lambchop nie jest wykonawcą, a właściwie – nie tylko wykonawcą; on jest jego twardą marką.

Zespół Kurta Wagnera to dokładna odwrotność artystów pokroju Mike’a Pattona, a więc jajek niespodzianek, co do których nigdy do końca nie wiadomo, czy na ich nowej płycie dostaniemy interpretacje włoskich oper werystycznych prosto ze sceny La Scali, czy eksperymentalny rock przesączony przez maski gazowe. Lambchop to soulujący Chivas Blended Scotch Whiskey dla podniebień uszu, elitarny skład, o którym - jak o kultowym bramkarzu Gordonie Banksie - można powiedzieć, że jest pewny niczym pieniądze w Banku Angielskim.

By posłużyć się metaforą – o ile odróżnię colę light od coli zero, z ostatnimi płytami Lambchopa mógłbym mieć problem.

Koniec wad.

Zespół od wczesnych lat dziewiędziesiątych z konsekwencją, której mogliby pozazdrościć mu kreatorzy celebryckich wizerunków, tworzy utwory niezmiennie charakteryzujące się elegancją i pełne starannie dobranych melodii, co zarazem nie ogranicza nierzadko błyskotliwych tekstów, a wszystko to spięte nienagannym wyczuciem proporcji; łatwość, z jaką muzycy osiągają wyżyny stylu jest zdumiewająca i budzi podejrzenia, że musi wynikać ze szczerości – taka poza nie wytrzymałaby dwóch dekad.

Również na Mr.M wszystko zostało zapięte na ostatni guzik i ze znakomitym efektem; wyraźna, momentami wspaniale flegmatyczna barwa głosu Wagnera ociera się o poezję śpiewaną w jej najlepszym wydaniu, bierze z niej wszystko oprócz częstej pułapki zaniku formy w obliczu treści  i jest to duży atut gdy sekcja rytmiczna nieustannie pracuje na sprzyjającą temu atmosferę nostalgii, porzucając bez żalu ambicje ku samodzielnym wojażom. Już po przesłuchaniu singlowego „Gone Tomorrow” czarna bejsbolówka (podobnie jak cylinder na głowie czarnoskórego mężczyzny z okładki autorstwa frontmana zespołu) stają się synonimami muzycznej ceremonii potraktowanej z talentem i wrażliwością.

Niczym Barry White, ale bez czarnego bitu, niczym Leonard Cohen, ale bez światowego zadęcia (według mnie Cohen to trochę taki Woody Allen muzycznych ballad, z całą dwuznacznością frazy i sympatią dla twórcy Hallejulah), Lambchop na Mr.M urzeknie tylko tych, którzy dotąd nie mieli z nim styczności. Reszta będzie po prostu usatysfakcjonowana. To dużo.

7.5

Jacek Wiaderny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.