Poszukiwacze
zaginionej (m)arki.
Słuchacze Lambchopa (tu, za popularnym fanpage’em na Facebooku, alarmuję przed kompromitującym blamażem – Lambchop to zespół, nie osoba, a już na pewno wcale nie podobna do tej z okładki Mr.M) mający za sobą zarówno tygodniowy, jak i kilkuletni staż na posadzie fana dogadaliby się jak nikt na świecie, ponieważ ich doświadczenia będą zdumiewająco podobne. Ci, którzy pamiętali czasy, gdy panowie nazywali się jeszcze Posterchild, wyginęli razem z dinozaurami i klimatem festiwalu w Mrągowie, pozostali to ludzie niosący pochodnię salonowego lounge’u z sentymentem do country, którego Lambchop nie jest wykonawcą, a właściwie – nie tylko wykonawcą; on jest jego twardą marką.
Zespół Kurta Wagnera to dokładna odwrotność artystów
pokroju Mike’a Pattona, a więc jajek niespodzianek, co do których nigdy do
końca nie wiadomo, czy na ich nowej płycie dostaniemy interpretacje włoskich oper
werystycznych prosto ze sceny La Scali, czy
eksperymentalny rock przesączony przez maski gazowe. Lambchop to soulujący Chivas
Blended
Scotch Whiskey dla podniebień
uszu, elitarny skład, o którym - jak o kultowym bramkarzu Gordonie Banksie - można
powiedzieć, że jest pewny niczym pieniądze w Banku Angielskim.
By posłużyć się metaforą – o ile odróżnię colę light od coli
zero, z ostatnimi płytami Lambchopa mógłbym mieć problem.
Koniec wad.
Zespół od wczesnych lat dziewiędziesiątych z
konsekwencją, której mogliby pozazdrościć mu kreatorzy celebryckich wizerunków,
tworzy utwory niezmiennie charakteryzujące się elegancją i pełne starannie
dobranych melodii, co zarazem nie ogranicza nierzadko błyskotliwych tekstów, a wszystko
to spięte nienagannym wyczuciem proporcji; łatwość, z jaką muzycy osiągają
wyżyny stylu jest zdumiewająca i budzi podejrzenia, że musi wynikać ze
szczerości – taka poza nie wytrzymałaby dwóch dekad.
Również na Mr.M
wszystko zostało zapięte na ostatni guzik i ze znakomitym efektem; wyraźna,
momentami wspaniale flegmatyczna barwa głosu Wagnera ociera się o poezję
śpiewaną w jej najlepszym wydaniu, bierze z niej wszystko oprócz częstej
pułapki zaniku formy w obliczu treści i
jest to duży atut gdy sekcja rytmiczna nieustannie pracuje na sprzyjającą temu
atmosferę nostalgii, porzucając bez żalu ambicje ku samodzielnym wojażom. Już
po przesłuchaniu singlowego „Gone Tomorrow” czarna bejsbolówka (podobnie jak
cylinder na głowie czarnoskórego mężczyzny z okładki autorstwa frontmana
zespołu) stają się synonimami muzycznej ceremonii potraktowanej z talentem i
wrażliwością.
Niczym Barry White, ale bez czarnego bitu, niczym Leonard
Cohen, ale bez światowego zadęcia (według mnie Cohen to trochę taki Woody Allen
muzycznych ballad, z całą dwuznacznością frazy i sympatią dla twórcy Hallejulah),
Lambchop na Mr.M urzeknie tylko tych,
którzy dotąd nie mieli z nim styczności. Reszta będzie po prostu usatysfakcjonowana.
To dużo.
7.5
Jacek Wiaderny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.