piątek, 23 listopada 2012

Recenzja: Xiu Xiu – "Always" (2012, Polyvinyl)

To nie jest po prostu muzyka. To interakcja, to Xiu Xiu pod żebrami.










Każdy, kto darzy jakiś zespół subiektywną miłością, z pewnością posiada w jego dorobku piosenkę, która przeciska go jak przez maszynkę do mięsa. Powoduje to tym samym, że wszystkie inne utwory są do tego jednego podświadomie porównywane, albo i więcej – spoczywa na tych kolejnych pozycjach presja bycia równie intensywnymi. W przypadku Xiu Xiu takim moim indywidualnym typem jest „I Luv the valley OH”. Chciałoby się, żeby wszystkie twory Amerykanów kruszyły mnie na podobieństwo tamtego. Tylko pojawia się pytanie – czy gdyby każdy utwór miał siłę rażenia elektrowni atomowej, słuchacze nie dostaliby choroby popromiennej?


Tylko w przypadku Xiu Xiu moje dywagacje tracą chyba trochę na sile, choć być może to właśnie efekt skutków wyżej wspomnianej dolegliwości. Bo Jamie Stewart swoim głosem wdziera się do wszystkich układów mojego organizmu, owocując gęsią skórką szczelnie pokrywającą powierzchnię mojego ciała. Jest w tym tyle rozdzierających emocji, że można się zachłysnąć, że mimowolnie wpada się w te zasadzone sidła i już nigdy nie chce wydostawać. To się dopiero nazywa charyzma.

Always wita nas „Hi”, które niczym ekskluzywny samochód wyścigowy podwozi nas wprost pod drzwi klubu, gdzie roztańczony parkiet nie przyjmuje odmowy. Jest lekko i hipnotycznie, szampańsko, ale z pełnią wdzięku. W „Joey’s Song” stan zaczarowania się utrzymuje (swoją drogą sądzę, że ta hipnoza nie opuszcza do końca krążka), ale odbywa już na płaszczyznach bardziej melancholijnych, enigmatycznych; jest dużo pohukiwań i pogłosów w tle, które nasycają utwór i bezpośrednio sam odbiór.
Na fajnym rytmie opiera się „Beauty Towne”, przez co w głowach rodzą się obrazy, jakby orkiestra małych chłopców wygrywała, stojąc w rzędzie, dźwięki na bębenkach. W międzyczasie jako dodatek pojawiają się też frapujące, bliżej niezidentyfikowane brzmienia, które stanowią ciekawe urozmaicenie. „I Luv Abortion” to absolutne cudo, majstersztyk płyty, ciarki oraz dreszcze. Niepokojące, wbijające w fotelu, czy raczej wpędzające pod łóżko, dźwięki, które piętrzą się i okrążają słuchacza. A kręgosłupem tego wszystkiego jest głos makabryczny, który przeraża i miażdży żyły, zatrzymuje funkcjonowanie krwioobiegu. Horror psychologiczny zamknięty w ramy piosenki.

Po tym dobitnym katharsis nadchodzi jednak spokojne i wyważone „The Oldness”, które pozwala na wyrównanie u siebie oddechu i rytmu serca. Bardzo się chwali Xiu Xiu, że umiejętnie dobierają także kolejność dziania się zjawisk na płycie. Natomiast ostatnia pozycja jest kolejną perełką. „Smear the Queen” to doprowadzające do płaczu powtarzane „I’m sorry”, smutek i boleść w nadprogramowej dawce, wolne, urywane, dźwięki uosabiające samotność i przygnębienie. A na koniec wszystko ulega autodestrukcji.

Tak naprawdę o każdej piosence z tej płyty mogłabym pisać eseje, ale żadne moje akrobacje słowne nie są w stanie przekazać tego, co słychać, a dokładniej tego, co się odczuwa podczas słuchania. Bo to nie jest po prostu muzyka. To interakcja, to Xiu Xiu pod żebrami.

8

Małgorzata Pawlak

1 komentarz:

  1. Tegoroczne płyty od Xiu Xiu, Birthmark, Japandroids i Deerhoof wskazują na to, że Polyvinyl wciąż wymiata.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.