wtorek, 16 października 2012

Relacja: Eamon McGrath i Enchanted Hunters w Eufemii


Poniedziałki często są tak pracowite, tak koszmarne, tak do niczego, że nic tylko się upić. No, w sumie, można też pójść na folki do Eufemii. Będzie taniej, a klimat jakiegoś przydrożnego baru wliczony w cenę. 









Na pierwszy ogień zagrali eufemiowi rezydenci, czyli Enchanted Hunters. Jakiś czas temu marudziłem w jednej z rozmów, że przehajp, że to takie smutne folki, jakich wszędzie pełno i w ogóle to mi się nie podoba. Nie wiem czego to była kwestia, ale zrobiło mi się głupio, bo w wersji okrojonej podobali mi się. Było uroczo, bajkowo w dobrym tego słowa znaczeniu. Może termin dream-folk nie jest kompletnie od czapy? I jeszcze ten image w stylu szczęśliwej farmerskiej rodziny. Gitarzysta w przerwach między numerami, albo doił brona, albo wycierał nosek. Było to tak bejowskie, że aż ujmujące. Chyba czas się przeprosić z ich płytą. 


Po szczęśliwej farmerskiej rodzinie przez Eufemię przejechał pan włóczykij. Eamon McGrath z Kanady, chociaż brzmiał raczej jak bliski ziomek beatników z lat świetności. Piosenki o łapaniu pociągów, poznawaniu nowych kobiet albo odwiedzaniu miejsc, gdzie nikt go nie zna, i o chlaniu o poranku, czyli generalnie dla każdego coś miłego. Wszystko to wyśpiewane zdartym głosem, zazwyczaj stonowanym, chociaż parokrotnie gość zaskakiwał wydarciami, których nie powstydziłby się Waits w swoich najbardziej chorych wcieleniach (oczywiście pod względem klimatu, a nie stanu zdrowia). 


Frekwencja jak zawsze znakomita, czyli nie zajrzał „chuj z kulawą nogą” (oprócz pracowników Eufemii i znajomych „zespołu stąd” było może z dziesięć osób), ale ci co zajrzeli bawili się za tę resztę, która nie zajrzała.

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.