Ósma edycja FreeFormFestival już za nami. Jak było? Oto nasza w pełni
subiektywna relacja.
DZIEŃ 1
Festiwal rozpoczął się od
polskich akcentów. I mimo że pod sceną nie było zbyt tłoczno, Őszibarack zaprezentował się naprawdę
przyzwoicie. Panowie zagrali naprawdę ciekawy nowy materiał. Odnoszę jednak
wrażenie, że gdyby cały gig był tak dobry jak ostatni utwór, to mógłbym obwołać
go zaskoczeniem całego dnia. A tak było zaledwie poprawnie. Zaraz po nim na
drugiej scenie pojawiło się warszawskie Sorry Boys. Sorry chłopaki (i
dziewczyno) – nie byłem.
O 21 na głównej scenie zaczął
swój występ zespół, na który chyba czekałem najbardziej niecierpliwie.
Brytyjskie Delphic zagrało
przegenialny koncert. W setliście znalazły się stare, dobrze znane utwory, jak
„Red Lights” czy „Doubt” przeplatane zupełnymi świeżynkami z płyty, która ukaże
się pod koniec tego roku. Tłum pod sceną szalał, a zespół był w naprawdę dobrej
formie, mimo długiej przerwy w koncertowaniu. Wzmocniony dość solidną dawką
elektroniki materiał porwał mnie do tego stopnia, że nie zauważyłem, kiedy
minęła godzina koncertu. Panowie bawili się równie dobrze, co potwierdził w
krótkiej rozmowie wokalista James Cook, spotkany później na terenie festiwalu.
Wydawać by się mogło, że w
przypadku festiwalu pod dachem pogoda nie może spłatać figla – a jednak. Z
powodu mgły warszawskie lotnisko przez pewien czas było zamknięte, przez co
część artystów dotarła z opóźnieniem, a więc przemeblowaniu uległ line-up. Ninę Kraviz zobaczyliśmy więc dużo
później i na innej scenie. A szkoda, bo set młodej Rosjanki nałożył się na gig Bloody Beetroots, przez co i tłumów na
nim nie sposób było uświadczyć...
Krwawe buraki rozpoczęły mocnym,
gitarowym intro. Tłumy gimnazjalistów na prochach odleciały, a ja czułem się
nieswojo. Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy to przypadkiem nie ostatni
koncert przed świtem na Sanrajsie, albo nowy set DJ Hazela. Słaba muzycznie,
trzecioligowa wiksiarska potupaja. Bieda z nędzą...
Nie zawiódł za to główny aktor piątkowego
wieczoru, brytyjski duet Leftfield. Początkowo
myślałem, że to będzie niezła rozgrzewka przed wisienką na torcie – Bloody Beetroots.
Nic bardziej mylnego – było świetnie, a kolumny nie krztusiły się od zbyt
rzęsistego basu. Anglicy zagrali ze smakiem, wyczuciem, a jednocześnie mocno i
wyraziście. W końcówce do dwójki didżejów dołączyli ich koledzy z trochę innej
bajki, wrzucając rapowane frazy i dubowo – reggae’owe nawijki Brawo!
DZIEŃ 2
Drugi dzień rozpocząłem od
koncertowego rarytasu, czyli występu Iamamiwhoami.
Szwedzki zespół na scenie prezentował się dość ekscentrycznie. Białe stroje i
czapeczki z daszkiem całej ekipy oraz dopasowany kombinezon wokalistki wiały
skandynawskim chłodem. Wkrótce Jonna Lee wzbogaciła scenografię o gigantycznego
mopa, którego na siebie narzuciła, wijąc się w przedziwnym rytualnym tańcu. W
tle różnymi kolorami mienił się ogromny sześcian. Dość osobliwe ruchy liderki
oraz oprawa świetlna na tyle skutecznie pochłonęły całą moją uwagę, że
muzycznie całkiem niewiele zapamiętałem. Chociaż wokal momentami łudząco
przypominał słodki głos z chropowatym angielskim akcentem Bjork.
Kolejnym punktem obowiązkowym
sobotniego programu był set pochodzącego z Austrii A.G. Trio. Można było zauważyć, że członkom kolektywu wyraźnie zaimponowało,
z jak ogromną energią przyjęła ich warszawska publika. Ostateczny odlot
nastąpił przy „Never be alone” Simiana i Justice. Potem występ utrzymywał się
na równie wysokim poziomie, przypominając trochę połączenie energii Does It
Offend You, Yeah? ze stylem Hadouken. Zaskoczenie? Jak najbardziej!
W końcu nadszedł czas na występ Brodinskiego i Gesaffelstein. Francuzi połączyli siły i ze zdwojoną mocą wgnietli
mnie w parkiet. To było dokładnie to, czego poprzedniego dnia oczekiwałem po
występie Bloody Beetroots. Kurtka, sweter i szalik szybko powędrowały za
barierkę pod czujną opiekę panów ochroniarzy. A mimo to pot i tak lał się
strumieniami Od skakania nogi bolą mnie do tej pory. Elektroniczna orgia numer
jeden.
Jakby tego było mało, tej nocy
równie mocno, równie świetnie, a powiedziałbym wręcz, że genialnie wypadło Digitalism. Ciężkie, grube,
elektroniczne mięcho uwalniające się z głośników czasem wzbogacały partie
wokalne. Były i stare hity, i zupełnie nowe kawałki. Odpadłem. Występ
zdecydowanie wykroczył poza skalę ocen. Na możliwe dziesięć, daję dwanaście i
pół.
Ładny był tegoroczny FreeForm, oj
ładny... Już przebieram niecierpliwie nóżkami, czekając na kolejny.
Miłosz Karbowski
Trzeźwi studenci też odlecieli... autorowi gratuluję poziomu.
OdpowiedzUsuń