środa, 3 października 2012

Recenzja: Band of Horses – "Mirage rock" (2012, Columbia)

Zdecydowanie wolałam ich pierwszą płytę – Everything all the time, którą kupili mnie doszczętnie i doprowadzili do tego, że „The Funeral” zapętlałam w odtwarzaczu po tysiąckroć. Na najnowszym wydawnictwie chyba nie znalazłam utworów, które nadawałyby się do tego samego.





Być może to moje subiektywne przywiązanie do smutnych piosenek sprawia, że pierwsze propozycje na Mirage rock przyjęłam ze sceptycznym dystansem. „Knock knock” i „How to live” posiadają zbyt duży pierwiastek dziwnej swawoli i żywiołowości nietypowej dla Band of Horses. Mają jakąś ikrę, która wprowadza słuchacza w zdziwienie i dekoncentrację. Trzecia pozycja, „Slow cruel hands of time”, natomiast powraca do tradycji zanurzania się w melancholii. W tle przygrywa delikatnie gitara, a głos wokalisty rozciąga się i dosłownie czuć jak nasyca się smutkiem. Amerykanów w takim wydaniu przyswaja się najlepiej. Szybko jednak okazuje się, że była to tylko drobna wstawka. „A little biblical” brzmi radośniej, ale znów w dziwny i niepokojący sposób. Kojarzy mi się z bezbarwnymi produkcjami idealnie nadającymi jako melodia do czołówki jakiegoś serialu o nastolatkach z lat osiemdziesiątych. Wydaje mi się, że gdy Ben Bridwell próbuje bawić się w odśpiewywanie wesołych hymnów to traci na autentyczności. Odbiorca odbija się bowiem od rytmicznych uderzeń perkusji, niewesołego tekstu i wokalu, który w tym wszystkim się gubi. Kiedy natomiast powraca się do tła minimalistycznego, opierającego się głównie na spokojnie sączącej się gitarze akustycznej, wszystko wraca na swoje miejsce. Głos Bridwella koresponduje po prostu ze smutkiem i boleściami, najlepiej wtedy brzmi, jest ukazany w całej się krasie. Dzieje się tak chociażby na uroczej kompozycji „Shut-in Tourist”, posiadającej rzewne chórki i nieskomplikowaną aranżację (choć warto zwrócić uwagę na piękne i barwne gitarowe zapętlenia). Band of Horses właśnie tego potrzeba, najlepiej brzmią w wydaniu prostym, ale prawdziwym. „Dumbster World” przykłuwa uwagę ciekawym przełamaniem. Zaczyna się niewinnie i nieśmiało, ale w połowie następuje przełom - mocne brzmienia, budowane przez surowe gitary i perkusję, nakładają się i piętrzą, by osiągnąć punkt kulminacyjny i powrócić do delikatnego zakończenia. Następujące po nim „Electric music” wprawia w lekkie osłupienie. Trochę w nim pierwiastka country, trochę bluesowych klawiszy, co mnie osobiście bardziej przepełnia konsternacją, niż przekonuje, szczególnie w przypadku Band of Horses. „Feud” natomiast jest najlepszą propozycją albumu. Kojarzy mi się z ich najciekawszymi piosenkami, jak choćby już wcześniej tutaj wspomnianym „The Funeral”. Czuć moc i wrażliwość. Tło jest urozmaicone gitarowymi, skrzętnie pulsującymi riffami i utrzymującą całość silną perkusją. Urzekająca jest też ostatnia pozycja, „Heartbreaker on the 101”, która wydaje się być stworzona do wyciskania łez. To chyba druga najlepsza kompozycja tego krążka.

Mirage rock to płyta nierówna. Dzieli się na dwa bieguny – rzewny i próbujący szerzyć energię. Wiadomo jednak, który okazuje się zwycięzcą. Niektóre zespoły po prostu muszą grać niewesołe piosenki.

5.5/10

Małgorzata Pawlak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.