Być może to moje subiektywne
przywiązanie do smutnych piosenek sprawia, że pierwsze propozycje na Mirage rock przyjęłam ze sceptycznym
dystansem. „Knock knock” i „How to live” posiadają zbyt duży pierwiastek
dziwnej swawoli i żywiołowości nietypowej dla Band of Horses. Mają jakąś ikrę,
która wprowadza słuchacza w zdziwienie i dekoncentrację. Trzecia pozycja, „Slow
cruel hands of time”, natomiast powraca do tradycji zanurzania się w
melancholii. W tle przygrywa delikatnie gitara, a głos wokalisty rozciąga się i
dosłownie czuć jak nasyca się smutkiem. Amerykanów w takim wydaniu przyswaja
się najlepiej. Szybko jednak okazuje się, że była to tylko drobna wstawka. „A
little biblical” brzmi radośniej, ale znów w dziwny i niepokojący sposób.
Kojarzy mi się z bezbarwnymi produkcjami idealnie nadającymi jako melodia do
czołówki jakiegoś serialu o nastolatkach z lat osiemdziesiątych. Wydaje mi się,
że gdy Ben Bridwell próbuje bawić się w odśpiewywanie wesołych hymnów to traci
na autentyczności. Odbiorca odbija się bowiem od rytmicznych uderzeń perkusji,
niewesołego tekstu i wokalu, który w tym wszystkim się gubi. Kiedy natomiast
powraca się do tła minimalistycznego, opierającego się głównie na spokojnie
sączącej się gitarze akustycznej, wszystko wraca na swoje miejsce. Głos
Bridwella koresponduje po prostu ze smutkiem i boleściami, najlepiej wtedy
brzmi, jest ukazany w całej się krasie. Dzieje się tak chociażby na uroczej
kompozycji „Shut-in Tourist”, posiadającej rzewne chórki i nieskomplikowaną aranżację
(choć warto zwrócić uwagę na piękne i barwne gitarowe zapętlenia). Band of Horses
właśnie tego potrzeba, najlepiej brzmią w wydaniu prostym, ale prawdziwym. „Dumbster
World” przykłuwa uwagę ciekawym przełamaniem. Zaczyna się niewinnie i
nieśmiało, ale w połowie następuje przełom - mocne brzmienia, budowane przez
surowe gitary i perkusję, nakładają się i piętrzą, by osiągnąć punkt
kulminacyjny i powrócić do delikatnego zakończenia. Następujące po nim
„Electric music” wprawia w lekkie osłupienie. Trochę w nim pierwiastka country,
trochę bluesowych klawiszy, co mnie osobiście bardziej przepełnia konsternacją,
niż przekonuje, szczególnie w przypadku Band of Horses. „Feud” natomiast jest najlepszą
propozycją albumu. Kojarzy mi się z ich najciekawszymi piosenkami, jak choćby
już wcześniej tutaj wspomnianym „The Funeral”. Czuć moc i wrażliwość. Tło jest
urozmaicone gitarowymi, skrzętnie pulsującymi riffami i utrzymującą całość
silną perkusją. Urzekająca jest też ostatnia pozycja, „Heartbreaker on the 101” , która wydaje się być
stworzona do wyciskania łez. To chyba druga najlepsza kompozycja tego krążka.
Mirage rock to płyta nierówna. Dzieli się na dwa bieguny – rzewny i
próbujący szerzyć energię. Wiadomo jednak, który okazuje się zwycięzcą. Niektóre
zespoły po prostu muszą grać niewesołe piosenki.
5.5/10
Małgorzata Pawlak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.