Nową płytę Mica Levi miała wydać jeszcze w ubiegłym roku, chwilę po Chopped
and Screwed. Miała, ale coś stanęło na drodze. Teraz, trzy lata po wydaniu Jewellery,
Micachu powraca z kolejnym długogrającym albumem.
Kolejnym, chociaż niewiele różniącym się od debiutu. Never opiera się na tych samych schematach co Jewellery. Chociaż słowo „schematy” w tym przypadku może brzmieć trochę niewłaściwie, bo ze starego albumu Micachu znalazły się takie elementy jak hałas, nieład i nieprzewidywalność. Fajnie, jest tak, jak w przypadku Levi być powinno – muzyka, którą sama Mica nazywa „popem”, jest kompletnie wywleczona na drugą stronę, przemielona, zdeptana, poddana obrobieniu i oddana do ponownego użytku. Bo to, że żaden z kawałków zamieszczonych na Never popowym się nie nazwie, nie ulega wątpliwości. Zagwozdka dla speców od tagowania na laście? No ba, w przypadku Micachu and the Shapes to standard.
Otwierające „Easy” na dzień dobry mówi, że romans z London Simfoniettą był tylko krótkim wyskokiem w bok i że to zgiełk jest prawdziwą miłością Micachu. Perkusyjne wariacje nie do końca ułatwiają rozpoznanie głównego motywu utworu, a całość dopełnia ogólna noise’owa otoczka. Powrót do rozwiązań z Jewellery, niby taki banalny i mógłby zahaczać o wtórność, sprawdza się niemal idealnie, a już na pewno perfekcyjnie, jeśli chodzi o zapowiedź całego albumu. Singlem zapowiadającym Never było „OK” – misterny, tajemniczy i oparty na ciężkich syntezatorach oraz stosunkowo nudną, jak na Micachu and the Shapes, perkusją utwór. Kawałek, który tak na dobrą sprawę dostarczał błędnego obrazu płyty, bo reszta utworów to przecież szalone tempo, dziki śpiew i wielka kakofonia. „OK.” tego nie prezentowało, co dodatkowo mogło wzbudzać apetyt na nowy album. „Never” to stale trwający wyścig szybkości pomiędzy śpiewem a rytmem. Wygrywa oczywiście bit i to przynajmniej trzema długościami łodzi utworu. Oddechem dla tych szybszych, bardziej energicznych można postrzegać takie kompozycje jak „Glamour” (bit jak na starych nagraniach Lady Sovereign), skipowe „Top Floor” czy brzmiące jak na narkotycznym zejściu „Fall”. „Nothing” to ładny wyciszać przed sieką serwowaną w ostatnim „Nowhere”. Najgłośniejszy i bodajże najszybszy kawałek brzmieniowo kontrastuje z wyśpiewywanym przez Mikę „Calm Down”. Efekt tej szaleńczej gonitwy to hipnotyczne dyszenie Micachu w połowie utworu, zupełnie niekompatybilne z perkusją i gitarą.
Nie zabrakło również kilku starszych kompozycji, które znalazły się na symfonicznej koncertówce. „Low Dogg” nadal wciąga i swoją chwytliwością wywołuje rumieńce na twarzy i kołysanie ciała w rytm melodii. Kawałek stał się również szybszy, chociaż brakuje w nim smyczków i kakofonicznej, całkowicie rozstrojonej końcówki. Wspomniane wcześniej „Fall” straciło, w stosunku do Chopped and Screwed, na swojej misterności i psychozie, ale zyskało większą głębię brzmienia.
Micachu and the Shapes przygotowali album jak zwykle nieprzewidywalny i niesamowicie
wciągający. Pozbawiony wszelakich szablonów, daje powód do radości podczas
słuchania i chyba to najbardziej się liczy w nagraniach Micachu. Dobra zabawa.
7/10
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.