niedziela, 26 sierpnia 2012

Recenzja: Van She - "Idea Of Happiness" (2012, Modular)


Po czterech latach od wydania V Van She powracają. 











Pamiętacie jeszcze ten australijski zespolik? Parę lat temu udało im się zaistnieć w blogosferze dzięki kilku singlom i świetnemu remixowi kawałka "Gravity's Rainbow" formacji Klaxons. Często przyczepiano im etykietkę nieszczęsnego i efemerycznego ruchu nu-rave, jednak oni stali gdzieś w cieniu wspomnianych kapel pokroju Klaxons właśnie, New Young Pony Club czy CSS. Debiutancki album Van She wyszedł dopiero w 2008 roku, gdy już mało kto ekscytował się jazgotliwym i fluorescencyjnym nurtem. Stąd też V to krążek prawie zupełnie pozbawiony nu-rave'owych pierwiastków. Znalazły się na nim za to całkiem niezłe popowe piosenki, takie jak "So High", "Strangers" czy "Kelly". Jednak płyta nie zyskała większej popularności, mimo że została wydana w wytwórni Modular, która miała już pewną renomę, wydając krążki m.in. takim zespołom jak The Avalanches, Beta Band, Cut Copy, Yeah Yeah Yeahs, Chromeo czy Soulwax. I gdy wydawało się, że V pozostanie jedynym longplayem w dyskografii synth-popowego bandu z Sydney, nagle w 2012 roku dostajemy sofomora.


Idea Of Happiness
to w zasadzie powtórka z rozrywki. No bo czy coś się zmieniło w polu stylistycznym formacji? Właściwie nic. Może jest nieco więcej elektroniki, a mniej gitar, ale to wszystko. Chłopaki grają swoje i chyba niczym specjalnie się nie przejmują. Bo nie są to kawałki wpisujące się w format lanserskiej imprezy (nie żebym na takowych bywał), ale nie są to również hiciory na miarę radiowych przebojów. It's just another Van She record, indeed. Piosenki są naprawdę miłe, "fajne" i bardzo przyjemnie się ich słucha, szczególnie teraz, kiedy jest ciepło, a za oknem świeci słońce (a przynajmniej powinno). Tyle tylko, że po dwóch przesłuchaniach jakoś nie za bardzo chce mi się wracać do tej płyty. Co więcej, oprócz cytującego "Wearing My Rolex" Wileya tytułowego singla, nośnego refrenu "Calypso", egzotyczno-dubowego instrumentala "Coconuts" i quasi-chillwave'owego intra "Radio Wave I", niewiele pamiętam z tych piosenek. Pozostałe kawałki są niezbyt interesujące i mocno średnie. Tutaj także ujawnia się największa skaza Idea Of Happiness  – po prostu słabe kompozycje.

Cóż jeszcze mogę dodać? Van She nie są pierwszoligowymi zawodnikami. Niczym nie zaskakują, nagrywając album na miarę swoich możliwości. Dlatego Idea Of Happiness nie powalił mnie na kolana, ale też nie okazał się materiałem zupełnie obłym czy fatalnym. To całkiem przyjazna muzyka, tylko po co tracić czas na jej słuchanie, skoro wokół nas jest tyle świetnej muzyki? Ale jednak cieszę się, że udało im się nagrać drugi krążek, który w jakiś sposób pomógł im uratować się od zapomnienia w muzycznym świecie, bo to byłoby chyba najgorsze, prawda?

5.5/10


Tomasz Skowyra





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.