niedziela, 19 sierpnia 2012

Recenzja: Metric - "Synthetica" (2012, Mom & Pop / Metric Music International)


Kanadyjczycy z Metric wracają z piątą płytą.














Kto słucha radia, ten wie – istnieje prosta i niemal pewna zależność odwrotnie proporcjonalna między jakością pierwszego singla, a płyty którą promuje. Otóż jeśli singiel jest taki sobie, pół biedy, gorzej, jeśli wpada w ucho. W takim wypadku każdy koneser już wie, że rękami i nogami musi bronić się przed pokusą nabycia kompaktu. Czasem działa to również w drugą stronę, ale zalecałbym ostrożność.


Migranci Stany Zjednoczone - Kanada (w nieco mniej codziennym z kierunków) dotychczas grali klasyczny indie rock do serialowego kotleta i zbierali propsy. Synthetica? Dziwny czas na rozpoczęcie odcinania kuponów – trzydzieści-kilka lat. McCartney miał przynajmniej tyle galanterii, by zaczekać na sakramentalną, pierwszą zmarszczkę.
W roku końca świata panowie i pani z Metric postanowili udowodnić, że gitara elektryczna może dawać czadu bez wzmacniacza. I na baterie słoneczne. Nie może! Najlepiej słyszalnym kawałkiem jest „Dreams So Real” i to tylko dlatego, że sekcja rytmiczna brzmi jak wibrujący kawałek drutu nagrany na magnetofon.

Słodkie piosenki są płytkie („Lost Kitten” – ktoś tu najpierw nasłuchał się Britney Spears, a potem w refrenie uciekł do francuskiego, nudnego jak wszystko co w nadmiarze, „aksamitnego” wokalu z obowiązkowymi dzwoneczkami i puszczonego przy, jak powiada pewien współczesny poeta polski: „łkających dźwiękach japońskiej gitary z serduszkiem”), a energiczne – pozbawione polotu (tytułowe „Synthetica”). Fragmenty z melodyjnym „lalala” brzmią jakby Metric, zafascynowani dziecięcymi chórkami podpatrzonymi u niedoścignionych złotych chłopców z 30 Second To Mars, zapragnęli takich samych, ale funduszy starczyło tylko na jedną dziewczynkę.

Najciekawszym songiem okazuje się ten pierwszy, bowiem o ile „Artificial Nocturne” na początku rzeczywiście brzmi i grzmi w atmosferze gotyckich nekropolii po zmroku, i trwa to 2-3 minuty, o tyle potem nagle zaczyna przypominać… klimaty Abby; następnie wkracza wokal i rozwleka resztę kawałka w czymś, co należałoby do gatunku soft stoner rocka, gdyby taki istniał. Że nie istnieje, widać doprawdy niewielka to strata. Potem już tylko siódme „The Void” ma w sobie pewien potencjał, ale stanowczo brak mu iskry. Co więcej, oczywiście zdaję sobie sprawę, że zarzut plagiatu to jeden z lżejszych w muzyce, ale tymi z Synthetiki można by wykarmić dywizję Armii Czerwonej! (chociażby „The Waderlust” to wykapani The Killers)

Płyty, co zapisuję niewątpliwie na plus, da się słuchać, toteż nikt raczej nie porzuci ulubionej kawiarni przez słabość właściciela do Metric, ale to wciąż za mało od kapeli mającej na swoim koncie takie numery jak „Gold Guns Girls”. Natomiast fani zakochani w „Youth Without Youth” będą „w-niebo-wprost-wzięci” – przebój, choć sam właściwie nieszczególny, na płycie prezentuje się dokładnie tak, jak na przebój przystało, a więc bez konkurencji.

Nie po raz pierwszy w ostatnich latach – znak jakości Lou Reeda. Toż to już nieomal marka!

5/10

Jacek Wiaderny

1 komentarz:

  1. Zupełnie się nie zgadzam, moim zdaniem album jest nawet lepszy niż "Fantasies".

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.