sobota, 28 lipca 2012

Relacja: Dour Festival – dzień 3 i 4



Druga część relacji z Dour Festivalu. 













Kolejne dwa dni belgijskiego festiwalu Dour przebiegały pod znakiem dobrej zabawy przy jeszcze lepszej muzyce oraz większej ilości deszczu, który padał praktycznie przez cały czas. W sobotę czekały nas występy takich artystów jak Bon Iver, Nada Surf, Dilated Peoples, Kurt Vile And The Violators, War On Drugs, Mosca, Little Dragon, Brodinski z Gesaffelsteinem, Dj Koze, TNGHT czy ekipy z brytyjskiego labelu Circus Records. Tego dnia udało mi się zobaczyć między innymi sety Hudsona Mohawka i Lunice'a (jako TNGHT), których występ najmilej wspominam po tegorocznym Dourze. Do równie udanych należały występy Gesaffelsteina (ciężkie, industrialne electro), Moski (mocne basy prosto z UK), Marcela Detmanna (świetne techno i tech-house, idealne na późną, bardzo deszczową porę) oraz spokojnego i stonowanego przybysza z Austrii - Doriana Concepta.


Niedziela okazała się dla mnie najbardziej zróżnicowanym pod względem muzycznym dniem festiwalu. Oprócz elektroniki (Atari Teenage Riot, Dj Kentaro, Switch) udało mi się przyjąć bardzo dużą dawkę reggae (kiedy grają tacy klasycy jak Max Romero, to trzeba to zobaczyć), alternatywy (m.in. Flaming Lips), szalonego gitarowego grania (Turbowolf) oraz muzyki z amerykańskich filmów o nastolatkach (The Subways). Zaraz po śniadaniu część rockowo nastawionych fanów pobiegła na koncert Turbowolf. Trochę dziwnie było skakać w rytm ich szalonych riffów o 14, ale zabawa była przednia, a wokalista dbał o tak świetną atmosferę, o tak wczesnej porze. Na początku publiczności było niewiele (co zabawnie podkreślał frontman, zapraszając ludzi spożywających hamburgery na ławkach nieopodal sceny do uczestnictwa w koncercie), ale dzięki nagłej ulewie namiot wypełnił się po brzegi. Jedynym mankamentem była długość gigu – raptem czterdzieści minut. Jeśli chodzi o inne instrumentalne występy, to niesamowicie podobały mi się również występy gości z Jamajki. Najpierw The Abyssinians - nie widziałem na Dourze drugiego tak energicznego występu. Równie świetnie bawiłem się na koncertach Maxa Romero i The Skatalites. Można nie słuchać współczesnego reggae, ale to co zaprezentowali ci starsi panowie jest nie do opisania. Wszyscy mają przecież grubo po siedemdziesiątce! Kolejnym wydarzeniem wartym podkreślenia jest koncert The Flaming Lips. W skrócie...wszystko co słyszeliście o ich występach jest prawdą. Lasery, konfetti, przebrani ludzie... całość bardzo efektowna, ale to jednak nie moja bajka. Niby dużo się dzieje na scenie, ale człowiek i tak zasypia słuchając wokalu Wayne'a Coyne'a. Choć wizualizacje w tle były bardzo, ale to bardzo ciekawe. The Subways... Ok. Więcej nie da się powiedzieć. Po „Rock'n Roll Queen” udałem się do innego namiotu. Niestety ich ostatnia płyta udowodniła, że są zespołem najwyżej przeciętnym. Ale miło się na nich patrzy jak grają. Później odbyły się dwa koncerty, które uplasowały się co najmniej w mojej pierwszej „dourowej” piątce. The Rapture oraz Atari Teenage Riot. Zarówno jedni, jak i drudzy zagrali bezbłędnie i z wielką energią, porywając publiczność do tańca. Rozczarował mnie Switch - liczyłem, że współtwórca Major Lazor zagra letni, skoczny pełen południowych rytmów set, natomiast on zaserwował nam przedziwny miks stylów i kawałków w ogóle do siebie niepasujących. Za to plus należy się didżejowi Kentaro. Świetny turntablista pokazał wszystkim to, co potrafi robić najlepiej, plus jako nieliczny grał z winyli. Jedynie nie podobało mi się to, że grał za dużo dubstepu spod znaku Skrillexa. Jest to do przyjęcia w małych ilościach... ale było tego tam aż za dużo. Nieco inne zdanie mam na temat występów Chairlift i Bloody Beetroots. Na koncercie tych pierwszych prawię zasnąłem. Po dwudziestu minutach słuchania zmanierowanego i pretensjonalnego wokalu pani Polachek wolałem iść wykąpać się w błocie. Podobnie ci zamaskowani Włosi. Grają dokładnie to samo od pięciu lat. Ich set od początku do końca miał identyczny dance'owy rytm, pozbawiony jakiegokolwiek pomysłu i polotu. Nie wspominając o ciekawym miksowaniu. Największą atrakcją podczas tego setu było usiłowanie tańczenia w błocie. Poziom ich występu odzwierciedlał się w wielkim, acz popsutym (świecił się jedynie do połowy) neonie z napisem „The Boody Beetroots”.

Podczas tegorocznej edycji Dour Festivalu nawet pogoda nie popsuła nastrojów. Ostatniego dnia pobytu, gdy nadeszła chwila zbierania namiotów z błota, byłem bardzo zadowolony z przyjazdu. Jeżeli szukacie alternatywy dla polskich festiwali to belgijską imprezę polecam z pełną odpowiedzialnością. Do zobaczenia na Dour Festivalu w 2013.

Wojtek Irzyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.