Po przygodzie z kilkoma zespołami nadszedł czas na solowy krążek.
Płyta, na którą czekało wielu, której wielu
wieszczyło totalną klapę, a najzagorzalsi fani, jako że są najzagorzalszymi
fanami, musieli wierzyć, że będzie świetnie. I ci ostatni chyba byli najbliżsi
prawdy. Bo Jack White nie mógł zawieść. Będąc w topowych zestawieniach
gitarzystów wszechczasów i, przede wszystkim, mając polskie korzenie, po prostu
mu to nie wypadało.
Płyta rozpoczyna się wysyconą fortepianem
balladą, która wprowadza nas na nowo w blues-rockowy klimat znany z nagrań Dead Weather. Jeżeli o jakimś
singlu w tym roku było głośno, to na pewno było to kolejne na liście „Sixteen
Saltines”. To pierwszoligowe gitarowe grzanie. Utwór, który po pierwszym
przesłuchaniu słucha się następne dwadzieścia razy, by potem włączyć go jeszcze
raz. Następnym charakterystycznym elementem muzyki White’a są recytowane,
często wykrzykiwane wokale oraz cały ogrom przesterów – a wszystko to w utworze
„Freedom at 21”.
Płyta nieco zwalnia w singlowym „Love Interruption”, które mnie akurat nie
rzuciło na kolana. Przez kilka kolejnych kawałków White raczy nas wysmakowanymi
balladami. Ponownie dziać zaczyna się dopiero w „Weep Themselves to Sleep”,
gdzie pojawiają się na przemian nieśmiałe gitarowe i trochę bardziej buńczuczne
fortepianowe solówki. Na prawdziwy odlot z amerykańskim feelingiem i
arcygenialnym wokalem trzeba było czekać przez ponad połowę płyty – aż do „I’m
Shakin’” (iście gospelowe chórki sprowadziły moją dolną szczękę do parteru!).
Chyba tego właśnie oczekiwałem od Blunderbuss. Nie żądam już niczego
więcej. I chyba dobrze, bo reszta płyty to kawałek rasowego bluesa, która
najlepiej smakuje z trawą między zębami i krwawą mary w szklance. Ale nie
każdego zadowoli – to raczej hobbystyczny wycinek twórczości White’a, swoisty
zwrot do korzeni. Jeżeli natomiast miałbym opisać płytę jednym zdaniem, po
prostu odesłałbym do „Take Me with You When You Go”, który idealnie pokazuje
ewolucję muzyki Jacka. To połączenie plumkającego
bluesowo fortepianu ze starym, dobrym, rockowym White’em, który rzuca na kolana
obłędnymi solówkami.
Płyta może i nie zaskoczyła – fakt. Ale
dla kilku przegenialnych utworów warto dołączyć ją do domowej kolekcji. I na
pewno nie po to, by zbierała tam kurz. Słuchajcie White’a! Peace!
7/10
Miłosz Karbowski
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.