piątek, 13 lipca 2012

Recenzja: Enchanted Hunters - "Peoria" (2012, Antena Krzyku)

Jeśli jednym zdaniem miałbym określić Peorię, brzmiałoby ono tak: „Peoria to w miarę wyrównana i ładna płyta”. Kilkoma słowami recki napisać się nie da, więc analiza będzie kapkę dłuższa.








O Enchanted Hunters głośno zrobiło się jakiś czas temu i głośno zrobiło się bardzo szybko. Nie ukrywajmy, takiego folku w Polsce nie robi się za bardzo. Bo gdy większości formacji bliżej (niby) do Animal Collective, Sama Amidona, Mount Eerie czy Justina Vernona, gdańskie trio próbuje wbić się gdzieś w te neo-awangardowe folki zarówno z USA, jak i skandynawskich rejonów, bardziej kojarzonych z Joanną Newsom, Phaedrą czy siostrami-bliźniaczkami Jófríður i Ásthildur z Pascal Pinon.

Na górze napisałem, że Peoria jest w miarę wyrównana i jest w tym wiele prawdy. Nagrania Enchanted Hunters można podzielić na dwa typy: te, które już przy pierwszym odsłuchu kradną serca, a także te, które równie dobrze mogą lecieć, a na które nie zwróci się większej uwagi. I to jest właśnie największa wada albumu. Bo z jednej strony trójmiejska formacja przygotowała takie perełki jak „Ladybug”, „Fountains”, „Twin” czy „Holy Virgin”, a z drugiej zupełnie nijakie kawałki, które zlewają się w jedną, bardzo neutralną bryłę. Siła tych czterech wymienionych utworów jest jednak tak duża, że Peorii chce się słuchać. I robi się to z przyjemnością. Nawet jeśli na tych kilka innych pozycji słuchacz wyłącza swoje myślenie.

Enchanted Hunters mają jednak coś, czego nie posiadają inni rodzimi folk-artyści – szerokie instrumentarium, którego użyto raczej w bardzo purystyczny sposób. W tych utworach słychać gitarę tylko w najpotrzebniejszych momentach, flet pobrzmiewa wyłącznie wtedy, gdy powinien, a skrzypce potrafią przyprawić o drżenie serca. I te przepiękne, eteryczne wokale Gosi Penkalli i Magdy Gajdzicy – wkręcają i chodzą po głowie jeszcze długo, długo po wyłączeniu płyty.

Peorii słuchałem i jadąc do pracy w upalny dzień, i siedząc w pracy, i będąc w domu i jeszcze gdzieś tam indziej. I ta płyta komponuje się z czynnościami typowo „życiowymi”. Te „ważniejsze” utwory, jak „Ladybug” czy „Fountains” – wiadomo – współgrają przy większości sytuacji, z kontemplowaniem na czele. A reszta? Cóż, są. I zapewne każdy znajdzie w nich coś dla siebie. Wystarczy tylko posłuchać płyty i wybrać sobie utwory, w których chce się zauroczyć.

6.5/10

Piotr Strzemieczny                                                 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.