sobota, 21 kwietnia 2012

Relacja: Hatifnats w Śnie Pszczoły

Ładny wieczór z ładną, choć bardzo różną muzyką.


Ładny wieczór zaczął się od występu The Freuders, którzy pokazali się na scenie w okrojonym składzie. Wystąpili bez basisty, którego parę godzin przed koncertem zabrał ostry dyżur. Dobrze, że nie zabrał go na zawsze, bo momentami basu brakowało. Jednak nawet nie przymykając oczu na okoliczności, to był bardzo przyzwoity gig. Właściwie mógłbym powtórzyć to, co napisałem w polecajce. Cała debiutancka EP-ka (oczywiście z basistą, którego nie zabierają ostre dyżury) powinna być nagrana na nowo, być można nawet na żywo. Więcej zgrzytów, ciekawsze aranżacje, więcej dymu z pieców i iskierek z gitar. Właśnie, biorąc pod uwagę staż sceniczny, szczególnie imponuje sprawność gitarzysty solówkarza, któremu zdarza się ciąć jak Johnowi Frusciante za złotych lat. No i do tego śpiewa, jak Vedder za srebrnych. Za to gitarzysta numer dwa rozwinął się pod względem wzbogacania aranży sonicyouthowymi zboczeniami. A to pieprznie gitarę, a to poszarpie w miejscu, w którym się nie szarpie, a to pogmera przy delayu. Nie czyni to jeszcze z kapeli tuzów awangardy, ale takie smaczki robią dobrze osoby o mniej classic rockowej (jeśli jest dobre tego słowa znaczenie, to właśnie go używam), bardziej niezalowej duszy. Dało się zanotować troszkę perkusyjnych wpadek, ale w obliczu nieobecności basisty, dało się to wszystko zrozumieć. Podsumowując : to mały krok dla świata i wielki krok dla producentów sera.

Po tych riffowych szaleństwach, nadspodziewanie dobrze przyjętych przez publiczność, która w większości przyszła na zespół numer dwa, wskoczyliśmy na chmurkę pod patronatem dream popu i shoegaze'u, i polecieliśmy do spalonej Jadłodajni Filozoficznej. Hatifnatsi zaczęli z grubej rury hiciarskim „Horses from shellville”, a potem trzymali za łeb przez następne kilkanaście kawałków. Proporcje? Mniej więcej pół na pół. Ze staroci zagrali między innymi „World 2”, „Matematix” i „Walking in the dark” (piękny, oj piękny, jak zawsze). No, a pomiędzy to poupychali bardzo ładne nowinki. Czym głębiej w koncert, tym chmurka stawała się gęstsza i ciemniejsza (czasem nawet atakowała piorunami). Na wyjątkowe propsy zasługuje nowy perkusista, Krzysztof Smolicz, atakujący o wiele mocniej, nadający muzyce więcej dynamiki.

- Ja to mam wrażenie, że grają ciągle ten sam kawałek.
- No tak, ale to bardzo ładny kawałek.

Taki fragment dyskusji na temat formy Hatifnatsów utkwił mi w głowie, gdzieś w połowie koncertu. Ja bym się zgodził, że ładny, z tym, że ten sam już niekoniecznie. Bo z nimi jest trochę jak z TVP Kultura – dla garstki miłośników pewnych muzycznych rejonów są nie do zbicia (szczególnie w Polsce), dla reszty trochę nudni, dla innych nudy na pudy. I, kiedy pieniądze na teatry i te z worka o nazwie „kultura” idą na strefę kibica, dobrze, że możemy chociaż liczyć na Hatifnatsów.
Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.