Ładny wieczór z ładną, choć bardzo różną muzyką.
Ładny wieczór zaczął się od występu The Freuders, którzy pokazali się na
scenie w okrojonym składzie. Wystąpili bez basisty, którego parę godzin przed koncertem
zabrał ostry dyżur. Dobrze, że nie zabrał go na zawsze, bo momentami basu
brakowało. Jednak nawet nie przymykając oczu na okoliczności, to był bardzo
przyzwoity gig. Właściwie mógłbym powtórzyć to, co napisałem w polecajce. Cała
debiutancka EP-ka (oczywiście z basistą, którego nie zabierają ostre dyżury)
powinna być nagrana na nowo, być można nawet na żywo. Więcej zgrzytów,
ciekawsze aranżacje, więcej dymu z pieców i iskierek z gitar. Właśnie, biorąc
pod uwagę staż sceniczny, szczególnie imponuje sprawność gitarzysty solówkarza,
któremu zdarza się ciąć jak Johnowi Frusciante za złotych lat. No i do tego
śpiewa, jak Vedder za srebrnych. Za to gitarzysta numer dwa rozwinął się pod
względem wzbogacania aranży sonicyouthowymi zboczeniami. A to pieprznie gitarę,
a to poszarpie w miejscu, w którym się nie szarpie, a to pogmera przy delayu.
Nie czyni to jeszcze z kapeli tuzów awangardy, ale takie smaczki robią dobrze
osoby o mniej classic rockowej (jeśli jest dobre tego słowa znaczenie, to
właśnie go używam), bardziej niezalowej duszy. Dało się zanotować troszkę
perkusyjnych wpadek, ale w obliczu nieobecności basisty, dało się to wszystko
zrozumieć. Podsumowując : to mały krok dla świata i wielki krok dla producentów
sera.
Po tych riffowych szaleństwach, nadspodziewanie dobrze przyjętych przez
publiczność, która w większości przyszła na zespół numer dwa, wskoczyliśmy na
chmurkę pod patronatem dream popu i shoegaze'u, i polecieliśmy do spalonej Jadłodajni
Filozoficznej. Hatifnatsi zaczęli z grubej rury hiciarskim „Horses from
shellville”, a potem trzymali za łeb przez następne kilkanaście kawałków.
Proporcje? Mniej więcej pół na pół. Ze staroci zagrali między innymi „World 2”,
„Matematix” i „Walking in the dark” (piękny, oj piękny, jak zawsze). No, a pomiędzy
to poupychali bardzo ładne nowinki. Czym głębiej w koncert, tym chmurka stawała
się gęstsza i ciemniejsza (czasem nawet atakowała piorunami). Na wyjątkowe
propsy zasługuje nowy perkusista, Krzysztof Smolicz, atakujący o wiele mocniej,
nadający muzyce więcej dynamiki.
- Ja to mam wrażenie, że grają ciągle ten sam kawałek.
- No tak, ale to bardzo ładny kawałek.
Taki fragment dyskusji na temat formy Hatifnatsów utkwił mi w głowie, gdzieś w połowie koncertu. Ja bym się zgodził, że ładny, z tym, że ten sam już niekoniecznie. Bo z nimi jest trochę jak z TVP Kultura – dla garstki miłośników pewnych muzycznych rejonów są nie do zbicia (szczególnie w Polsce), dla reszty trochę nudni, dla innych nudy na pudy. I, kiedy pieniądze na teatry i te z worka o nazwie „kultura” idą na strefę kibica, dobrze, że możemy chociaż liczyć na Hatifnatsów.
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.