niedziela, 29 kwietnia 2012

Recenzja: Lee Ranaldo – "Between the Times and the Tides" (2012. Matador)

Lee Ranaldo nie zapomniał jak się nagrywa dobre płyty.










Dziadzieją, oj dziadzieją nam wiosłowi Sonic Youth. Dziadzieją raz lepiej, raz gorzej. Nowa płyta Lee Ranaldo to przykład tej lepszej szkoły dziadzienia. Fajnie, bo po ostatniej solówce Thurstona trochę się przestraszyłem.

Akustyki i organki? Odnotowano. Poza tym jednak zdarza się temu starszemu panu trochę poszaleć bałaganiarskimi solóweczkami i pogrzebać w aranżacjach. Ładnie, choć nie łudźmy się, niespecjalnie odkrywczo. No i najważniejsze w tym wszystkim jest to, że materiał jest świetny songwritersko. Lee, korzystając z rozłąki ex-pary, na którą w Sonic Youth padało najwięcej światła, sklecił, jak dla mnie, jedną z płyt roku.

 
Najlepsze momenty? Jest ich dużo. Kiedy idę przez miasto z Between Times and The Tides na słuchawkach mam warażenie, że nawet z pół płyty. „Waiting On a Dream” mógłby spokojnie robić za openera na którejś z łagodniejszych płyt formacji macierzystej, na takim Murray Street na przykład. Podobnie, mimo bardziej akustycznej gitarowej oprawy, prezentuje się „Off The Wall”. Na wysokości „Xtina as I Know Her” szybujemy do rejonów dziesiątkowych. Piękno w czystej postaci. „Piosenka obłok” ze zbolałą, melancholijną partią wokalną i świetnym dialogiem gitar akustycznych i para-solówkowej partii Lee. To, co się dzieje po słowach „now she's frozen in time” to najpiękniejszy chaos A.D. 2012. „Fire Island”, gdyby nie partie organów, czy też innych klawiszy, świetnie odnalazłoby się na przykład na Eternalu. Najlepsza krzyżówka folk-smędzenia i chaotycznych gitarowych odlotów.

Reszta to rzeczy udane, choć w obliczu wyżej wymienionych raczej drugoligowe. Co nie zmienia faktu, że nawet te trochę gorsze momenty płyty mogłyby robić za single połowy sceny kłaniającej się nisko przed niezalem z lat 90'.


Najbardziej podoba mi się ten niewymuszony luz. Luz gościa, który dla gitarowej sceny zrobił tyle, że miejsce w panteonie gitarowych bogów ma już zaklepane. Chciał sobie nagrać płytę. Bez zbędnej filozofii, za to z paroma prawdziwymi perłami. Efekt świeżości nie mniejszy, niż w przypadku płyt Sonic Youth, a biorąc pod uwagę personalne zamieszania, które teraz targają grupą, nie wiadomo kiedy ich znów usłyszymy.


Niedawno podczas jednej z najbardziej upierdliwych dyskusji ever mój światopoglądowy antagonista, chcąc popisać się swoją znajomością tematu, dorzucał na końcu każdego sformułowania zdanko
„...jeśli wiesz o czym mówię”. Ja, bez upierdliwości tamtego zajścia, mogę tylko powiedzieć: Lee Ranaldo mistrz...jeśli wiecie o czym mówię.

8/10

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.