Możecie dać niani
wolny wieczór, w kwestii kołysanek wasze dzieci zadowolą się debiutem Dry The
River.
Recenzję tę Zuzie dedykuję.
Brytyjscy dżentelmeni folkobrzmiący, znani wcześniej głównie
jako brodate miss mokrego podkoszulka z dużymi ptakami z teledysku do „No Rest”
(kto widział, wie co mam na myśli, a przy okazji ostrzegam, że łatwo przespać
quasi-góralski refren!), debiutują płytą Shallow
Bed.
Jest ich pięciu, noszą tatuaże i brody gdzie się da, grę na gitarach elektrycznych traktują jak seks po dwudziestu latach małżeństwa. Właściwie na tym tle zachodzi niemal separacja na rzecz akustycznych kochanek, a na dodatek twierdzą, że kiedy sięgają po skrzypce, nagle czują przypływ punkrockowej energii.
Kapela dotąd przygrywająca wspólnie tu i tam za więcej lub (częściej) mniej już od wczesnych lat szczenięcych w tym roku wkracza na głębokie wody… i póki co nie tonie. Panowie bez żalu rzucili studia, by puścili się w objęcia muzykowania – i dziś chyba nie żałują. Mimo garażowej przeszłości, ich kawałki brzmią absolutnie czysto, Dry the River nie poszli też całe szczęście śladem Killsów z ich studyjnym postarzaniem dźwięków. Gdyby to zrobili, idę o zakład, że w prezencie od fanek dostaliby wkrótce zimowe espadryle i analogowe aparaty ładowane na iPhony. W momencie pisania jedno z dwojga istnieje naprawdę.
Ale do rzeczy. Być może zabrzmi to absurdalnie dla każdego kto ją słyszał, ale pierwsza piosenka płyty czyli „Animal Skins” to, może poza przebojowym „New Ceremony”, szczyt żywiołowości Dry the River. Wygląda to w sposób następujący: krtań Petera Liddle’a opuszcza głos w jakby paseczkach, kawałeczkach, takie wokalne obierki marchewki, a gdyby wyciąć mu literę „e” z alfabetu, nie byłoby piosenki; przemyka on gdzieś w tle szeleszcząco-pobrzękujących bez specjalnego pomysłu dźwięków i ta idylla bez punktów zwrotnych trwa 3 minuty. Inne piosenki są stylowe, ona – stylizowana. „Animal Skins” to uszy Plastusia tej płyty – odstaje.
Na szczęście potem mamy wspomniane już „New Ceremony”. I, tak jak Peter Liddle z marchewkowym dyszkantem jest frontmanem zespołu, tak „New Ceremony” jest ich frontsongiem, który być może za jakiś czas trafi do reklamy samochodów lub filmu Woody’ego Allena, a jeśli ktoś go dotąd nie słyszał, to widocznie nie jest ani fanem indie, ani nie chodzi na zakupy do supermarketów. Jak na przebój, utwór jest raczej długi, bo czterominutowy, ale że zachodnie radia nie walczą z zachodnimi Kazikami, nie stanowi to problemu, a wręcz przeciwnie. Kawałek łączy to, co w zespole najlepsze – zamieszkałą gardło Liddle’a uroczą pozytywkę trochę jakby podkradzioną od Flowersa, a trochę od Andersena, wciąż niewygasłego ducha zadziornie buntowniczych trampkarzy, krótkie zawiechy i następujące po nich rozczulająco podniosłe szarże melodii.
Dalsza część płyty, poczynając od kwitnącego w miarę trwania „Shield your eyes” to obiecane kołysanki, teksty o młodzieńczym uciekaniu w nieznane, do tego wplecione częste biblijne konteksty. Czasem błysną skrzypce jak w żywym, ale cichutkim „The Chambers & The Valves”, pufnie muzycznym kłębkiem trąbka, A w „History Books” przy odrobinie uwagi dosłyszymy plumknięcia przypominające granie na organkach z kroplami rosy zamiast organek, czasem perkusja grzecznie da o sobie znać. Przy „Shakers Hyms” szepczemy i stąpamy uważnie by nie obudzić śpiącej połowy zespołu…
Na koniec dostajemy dwunastominutowe „Lion’s Den” z dedykacją dla tych, którym zasnąć przychodzi trudno nawet po odwróceniu poduchy na słynną zimną stronę. Jestem przekonany, że gdyby Clint Eastwood zapragnął z okazji swoich setnych urodzin wyreżyserować animowaną wersję „Dobrego, złego i brzydkiego” dla dzieci, nie musiałby ściągać Enio Moricone z chmurki – wziąłby sobie „Lion’s Den” od pierwszej minuty do szóstej.
Niańki ostatnio cholernie zdrożały, lepiej kupić „Shallow Bed”.
7/10
Jacek Wiaderny
Świetna recenzja, z jedną tylko rzeczą nie mogę się zgodzić: z oceną końcową. Dla mnie ta płyta to 3/10. Nota bene z tego samego powodu, z którego Jacek dał 7.
OdpowiedzUsuń