Bathroom stories nie jest i zapewne nie stanie się "gorącą pozycją 2012".
Jeśli Bubble Pie chcą podbić Polskę, nowa płyta im w tym nie pomoże. Bathroom stories mocno przynudza, nie dając szans – nawet po wielokrotnym odsłuchaniu materiału – na zapamiętanie choćby dwóch utworów i chętne powroty.
Jeśli Bubble Pie chcą podbić Polskę, nowa płyta im w tym nie pomoże. Bathroom stories mocno przynudza, nie dając szans – nawet po wielokrotnym odsłuchaniu materiału – na zapamiętanie choćby dwóch utworów i chętne powroty.
Nie da się, no po prostu nie da się mocniej związać z
jakimkolwiek z tych jedenastu kawałków. Jeden, dosłownie jeden – „Swing” –
pozostawia w miarę pozytywne wrażenie. Żywe, skoczne riffy napędzają utwór
sprawiając, że jest to najlepsze nagranie na Bathroom stories. Pomijając już fakt, że ten motyw już gdzieś można
było kiedyś usłyszeć, brzmi to najkorzystniej. Reszta zamula, nuży, doprowadza
oczy do łzawienia a paszczę do ziewania. Słabo.
Bawiąc się w wymienianie poszczególnych kompozycji Bathroom stories ciężko wybrać
jakąkolwiek wyróżniającą się na tle pozostałych. Leniwy i szeptany wokal,
podobne melodie i brak wyczuwalnego dynamizmu sprawiają, że tych dziesięć
utworów (bo „Swing” jest stosunkowo w porządku) zlewa się w jedną, dość spójną,
acz bezkształtną masę. Bo czy wymieni się „Kennedy”, „Away” czy „Scratch my
head”, to zawsze będzie to samo odczucie: „fuck, zapętliłem utwór”. Do tego
największy chyba minus – ten przyczajony wokal Maćka Kozłowskiego, który
sprawia, że nawet najciekawsze „Swing” skażone jest tą głęboką rysą.
Niemrawo wypadają również efekty, jak chociażby
elektroniczny pogłos w „Mind the gap”, który i tak wystarczająco utrudnia
zrozumienie tekstu. Monotonna w tym przypadku perkusja zgrabnie komponuje się z
gitarą, dając tym samym szansę na „drugi dobry utwór na płycie”. Wszystko
byłoby w porządku, gdyby nie siląca się na dynamiczność, nieautentyczna i wręcz
wymuszona końcówka.
Nie kupuję tego. Brak stylu razi bardziej niż słońce
odbijające się od łysej głowy Johna Travolty, zawstydza bardziej niż poziom
dowcipów studentów europeistyki. Bubble Pie lawirują pomiędzy pościelowymi
balladami, muzyką pasmanteryjną a czymś, co moglibyśmy nazwać noise rockiem po
kastracji. Nie wiem z jakiej racji te opisywane dumnie w materiałach prasowych
występy z NoMeansNo, ale bracia Wright musieli: a) nie wyjąć stoperów z uszu
podczas sprawdzania supportowych propozycji; b) być na kacu; c) mieć wyłączony
głos w walkmanie, d) zestarzeli się i padło im na słuch.
Chłopacy z Bubble Pie może i są sympatyczni, ale w muzyce i
recenzowaniu nie o to chodzi. Opowieści
łazienkowe nie bronią się same, a nie czas i miejsce na wynajdywanie
ochroniarzy. Album poniżej „średniej krajowej”.
3.5/10
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.