Relacja z koncertu Marka Lanegana w warszawskiej Proximie.
To mógł być najgorszy koncert świata. Wybitnie nie miałem tego dnia nastroju na takie granie. Prawdę mówiąc, podczas podróży metrem na przedkoncertowy bifor zapodawałem sobie głównie blink 182. Na szczęście Mark, mimo że zaczął się co nieco uśmiechać między numerami (aczkolwiek, co ważne, z tymi uśmiechami nie przesadza), to dalej jest w stanie pobudzić takie pokłady skrytych smutków, że nie mam pytań.
To mógł być najgorszy koncert świata. Wybitnie nie miałem tego dnia nastroju na takie granie. Prawdę mówiąc, podczas podróży metrem na przedkoncertowy bifor zapodawałem sobie głównie blink 182. Na szczęście Mark, mimo że zaczął się co nieco uśmiechać między numerami (aczkolwiek, co ważne, z tymi uśmiechami nie przesadza), to dalej jest w stanie pobudzić takie pokłady skrytych smutków, że nie mam pytań.
Supportujące Creature With The Atom Brain? Nie kumam fenomenu. Po prostu. Wiem, wiem, Aldo Struyf od nich grał w świetnym belgijskim składzie Millionaire, ale kurde, nie wiem, Kreatury z Atomowym Mózgiem nie kupuję. Pomijając to, że nie chciałbym mieć atomowego mózgu („nie chcemy atomu w naszym domu ziomuś” cyt. za. Miraho) to, jakoś nie gryzie. Wiem, niektóre osoby przyszły tylko na nich, ale dla mnie brzmiało to jak przeciętny hard rock. No tak, zespół Turbo (aż ciśnie się na usta – podobnie jak Turbaduży) ma u nas dużo fanów, chociaż nie wiem, czy Turbo i oldschoolowe „Dorosłe Dzieci” mi się jednak trochę bardziej nie podobają.
Sam Mark. Ponoć więcej się śmiał. W sumie nic dziwnego – Proxima była nabita tak szczelnie, jakby grało wspomniane wyżej Turbo i na przykład Strachy Na Lachy w roli gościa specjalnego. Z tym, że publika, choć stałem blisko sceny, wydawała się jakoś dziwnie niemrawa. Sam Mark zaśpiewał pięknie, mimo że setlista zostawiała troszeczkę do życzenia. Dynamiczne numery blisko siebie, po trzy-cztery utwory delikatniejsze pod rząd. Najważniejsze, czyli początek i koniec wyszły najlepiej. Pakiet startowy „Gravedigger Song”, „Sleep With Me” i „Hit the City” to strzał w dziesiątkę. Późniejsze trzy usypiacze („Wedding Dress”, „One Way Street” i „Ressurection Song”) to Laneganowe evergreeny, po których jednak, mimo otrzeźwiającego „Grey Goes Black” klimat trochę siadł. Wygrzebane z repertuaru Screeming Trees „Crawlspace” może ucieszyło wytrawnych fanów, ale nie wpłynęło najlepiej na dramaturgię. Coś zaczęło się ruszać na wysokości pięknie narastającej końcówki „Leviathiana”, po której wkroczył uber energetyczny „Quiver Syndrome”.
W ogóle nowy materiał
zaskakuje in plus w wersji na żywo, a aranżacja ze śmielszymi, electro
klawiszami nie gryzie się z numerami z wcześniejszych płyt, nawet w przypadkach
tak ewidentnie nie-laneganowskich (aranżersko, nie wokalnie) jak „Habroview
Hospital”. No i zgiełkliwy „Methamphetamine Blues” na ostatni bis.
Z jednej strony mam żal do publiki, że tak szybko odpuściła wywoływanie Marka na drugi bis, z drugiej sam nie bardzo chciałbym po tym numerze usłyszeć czegokolwiek innego.
Mimo emo sinusoidy koncert był bardzo, bardzo warty zobaczenia, chociaż powalał raczej momentami, niż całościowo, publiczność była nieco drętwa (choć liczna), a Proxima to (mimo, że nagłośnienie i tak było lepsze, niż zazwyczaj) klub studencki.
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.