W miniony piątek miałam przyjemność być na
naprawdę dobrej imprezie drumowej. W zasadzie to chyba była najlepsza impreza w
stolicy na jakiej ostatnimi czasy byłam.
Szczerze mówiąc - byłam do niej dość sceptycznie nastawiona, a to głównie z powodu niesmaku, jaki pozostał mi po ostatnich „połamanych” gigach. Mam na myśli bardzo słaby set Astona Harveya z The Freestylers, który mógł strasznie rozczarować, a także po występie Netsky w 1500, ale tym razem nie z powodów muzycznych, gdyż w tym temacie nie było się do czego przyczepić, lecz z powodów wyjątkowo nieudanej organizacji. Niestety nie uważam, żeby dobrym pomysłem było 1500 osób w klubie 1500. Dlatego też po obu rozczarowaniach postanowiłam zaszyć się we własnym m3 i muzyki słuchać w dużo skromniejszym towarzystwie. Na szczęście szybko mi przeszło i wylądowałam w Urban Garden na imprezie mojej „ostatniej szansy”. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy się okazało, że razem z moją przyjaciółką nie stanowimy najstarszych użytkowników imprezy, ba – nawet wiekowo nie odbiegamy od średniej!
Kolejne miłe rozczarowanie to idealna, umiarkowana
ilość osób. Można było sobie spokojnie pohasać, napić się coli, nie obawiając
się, że za chwilę ktoś ją na nas wyleje oraz, udając się do toalety, nie stać w
kilometrowych kolejkach.
Ale najbardziej ciekawa byłam pod względem
muzycznym. A i w tym względzie się nie zawiodłam. Było po prostu świetnie! Gdy
dotarłyśmy do klubu grał duet Neverafter. Zawsze gdy wiem, że będą grać na
imprezie, mam świadomość, że co by się nie działo, to akurat oni mnie nie
zawiodą. I tym razem też tak było. Zagrali różnorodnie, ciekawie i bardzo
technicznie. Nie przynudzali zbyt dużą ilością dubstepu, jak to ostatnio na
wszelkich drumandbassowych imprezach się zdarza, a skrecze K-Siza pod koniec
setu rozgrzały wszystkich klubowiczów do czerwoności. I ciężko było pogodzić
się z tym, że to już koniec ich występu, ale zaraz za decki weszli The Qemists
i dali jeszcze większego czadu. Byłam wcześniej na ich koncercie na Audioriver,
kiedy grali na żywych instrumentach. Wtedy też się dobrze bawiłam, ale mając
już teraz porównanie ze składem Soundsystemowym, zdecydowanie wybieram to
drugie.
W Urban Garden zagrali dosłownie wszystko!
Wszystko to, co chciałabym usłyszeć w idealnym połamanym secie. Były czyste drumy,
brudne dubstepy i skoczne elektro-breaki z dodatkiem – charakterystycznego dla
Qemists – mocnego gitarowego tła. A za „Vandals” Dirtyphonics mają ode mnie
jeszcze jednego plusa. Do tego niczym wisienka na torcie - MC zagrzewający do zabawy.
Mam nadzieję, że Urban Garden zaskoczy mnie
muzycznie jeszcze nie jeden raz. Wtedy nawet jestem w stanie wybaczyć słabo
działającą klimatyzację, która sprawia, że robi się tam niczym w saunie, albo
czasem wysiada jakiś głośnik, bo są to jedyne negatywy, jakie mogłam dostrzec w
miniony piątek.
Agnieszka Strzemieczna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.