środa, 14 marca 2012

Turbowolf w Hydrozagadce - relacja || Warszawa

Turbowolf - koncertowa petarda z Anglii na wizycie w Warszawie. 


Od początku miałem mieszane uczucia. Z jednej strony euforia, że nareszcie będę mógł ogarnąć na żywo zespół, którym jaram się od co najmniej trzech lat. Z drugiej wątpliwości w związku z selekcją klubu na gig tego wypchanego trotylem bristolskiego pluszaka. Hydrozagadka kojarzy mi się raczej z postrockowymi stypami. Na takich imprezach, jak ktoś przeniesie ciężar z jednej nogi na drugą, to można pisać o żywiołowej reakcji publiki.

Gig otworzył set praojców polskiego stonera – Elvis Deluxe. Ci leciwi dżentelmeni mają na swoim koncie dwie płyty długogrające i garby od bagażu doświadczeń zgromadzonych w wielu innych kapelach (nie będę wymieniał o jakie bandy chodzi, bo i tak Elvis najbardziej daje radę). Zagrali trochę nowych pieśni i trochę starych hitów. Chłopaki grają bez kompleksów i gumowego polsoundu. Faktem jest, że pan Ziemba jest jednym z najbardziej utalentowanych wokalistów na ogólno pojętej, polskiej scenie niezależnej. Nowy materiał dobrze buja, niestety mnóstwo ludzi w Warszawie hołduje pewnej, świeckiej tradycji (z akustykami włącznie) - mianowicie mają gdzieś wszystko prócz występu headlinera.

Nie będę zanudzał was informacjami o piosence, którą Brytyjczycy rozpoczęli swój set (to możecie przeczytać gdziekolwiek). Napiszę jedynie, że pozwalali sobie na granie ich inaczej niż na LP. Niektóre numery grali agresywniej, na modłę wcześniejszych publikacji (np. „Seven Severed Heads”), a kilka rozbudowali lekko odpływając w jam. 
Chłopaki od szybkiego wilka byli szczerze zachwyceni reakcją zgromadzonego w Hydro audytorium. Wokalista, Chris Georgiadis, najpierw obserwował z niedowierzaniem. Później był w stanie wykrztusić jedynie zdania pokroju awesome albo it was insane. Potem zdobył się na więcej i skwitował liczne stagedives słowami: Poland, oh, these are our gentle pilots. Strasznie sympatyczni z nich goście. Nie odstawiali egotycznej pompy i nie próbowali zdystansować się od ludzi pogujących pod sceną. Samotny ochroniarz z klubu zrezygnował z ciągłego interweniowania w momencie, gdy sam wokalista skoczył na dive. Ten sam typ z ochrony dołączył do zabawy i popchnął mnie później w pogo – cholera, jeżeli energia Turbowolf doprowadza do takiej transformacji, to jeszcze bardziej im propsuję. Nie grali bisów, i w sumie dobrze, bo wystarczająco wymłócili hałastrę tempem płynnie zagranego setu. 

Podobno inspirują się Creedence Clearwater Revival i Jackiem Whitem. Mają prawo gadać publicznie cokolwiek dusza zapragnie. Dla mnie i tak brzmią jakby Death From Above 1979 zmęczone parkietową potupają zdmuchnęło kurz ze starych płyt Motorhead. Doprawiają surowość takiego żarcia, dosypując tu i ówdzie gwiezdnego pyłu będącego niegdyś domeną Hawkwind. Cokolwiek, mój znajomy skwitował ich występ krócej i dosadniej: sześćdziesiąt procent hipisowskiego grania i czterdzieści procent punkrocka.

Grzegorz Ćwieluch

1 komentarz:

Zostaw wiadomość.