Drugi album Jono McCleery mocno daje radę. There Is to prawdziwa uczta dla fanów ładnego folku zbudowanego na delikatnej i subtelnej melodii oraz barwnym głosie.
Za każdym razem, gdy słucham
smętnych folków zastanawiam się „ile jeszcze?” Bo w końcu, gdyby tak ktoś
chciał wyliczać, to mógłby to robić w nieskończoność. Czy to będzie akustyczne
„plumkanie”, bardziej rozbudowane aranżacje, czy fuzja akustycznej gitary i
elektroniki, to zawsze nazwiemy to smętnym folkiem. Ale za każdym razem łapię
się na tym, że takiej muzyki „dużo jeszcze”. Cóż, w smutku coś definitywnie
jest i to „coś” mocno ciągnie do siebie.
Jono McCleery, żeby nie powielać
schematów, to „cudowne dziecko’ brytyjskiej muzyki. Wspierali go Jamie Woon,
Vashti Bunyan, Jose Gonzalez, Fink, czy chociażby Bonobo. Czyli w sumie
naprawdę wielkie nazwiska. No OK., zachwyty Finka można by było jeszcze
podważać, bo to w końcu ziomek z wytwórni (Ninja Tune), więc nie wypadałoby
krytykować publicznie. Ale reszta? A opinie reszty potwierdza There Is, druga płyta Anglika i pozycja
tak naprawdę obowiązkowa dla fanów mieszającego się z soulem i elektroniką
folku.
Ktoś pamięta jeszcze cover Feist „Limit to Your Love” w wykonaniu Jamesa Blake’a? No pewnie, że tak. I nieważne, czy uważano go za coś na miarę cudu, czy profanację (byłem i jestem w tej drugiej grupie), bo na dobrą sprawę było-minęło. McCleery również pocisnął z coverem, ale jako bazę wybrał sobie o wiele bardziej znany, a co za tym idzie – wyświechtany – numer, „Wonderful Life” Blacka. I wypadło bardzo, bardzo korzystnie. Ten numer znalazł się zresztą na There Is. A co poza nim?
Ktoś pamięta jeszcze cover Feist „Limit to Your Love” w wykonaniu Jamesa Blake’a? No pewnie, że tak. I nieważne, czy uważano go za coś na miarę cudu, czy profanację (byłem i jestem w tej drugiej grupie), bo na dobrą sprawę było-minęło. McCleery również pocisnął z coverem, ale jako bazę wybrał sobie o wiele bardziej znany, a co za tym idzie – wyświechtany – numer, „Wonderful Life” Blacka. I wypadło bardzo, bardzo korzystnie. Ten numer znalazł się zresztą na There Is. A co poza nim?
Ponadto na album składa się jeszcze
jedenaście innych utworów, które może nie są rewelacyjne, świata nie zmienią,
nie przyczynią się do odkrycia leku na raka czy pastylek na porost włosów, ale
sprawią przyjemność słuchaczowi i, co bardzo istotne, wkomponują się w tę
jesienną aurę (czy ktoś widział te deszcze z rana?) końca lutego. Bo na There Is smutny, przytłumiony i
zawiesinowy niczym u Sama Amidona głos Jono McCleery’ego łączy się z raz
weselszymi i żywszymi (otwierający płytę „Fears” czy „Home”), a raz mrocznymi i
depresyjnymi melodiami (chociażby „Only”). Sam Jono również zgrabnie operuje
swoim wokalem – z jednej strony konkretnie przedłuża swój śpiew, by za chwilę,
jak za pstryknięciem palcami, ucina, co idealnie wyłapać można w „Garden”. To
chyba zresztą najlepszy utwór na płycie. Ale wracając jeszcze do „Wonderful
Life”, to jednak nie sposób zarzucić temu wykonaniu braku kreatywności.
Doprawdy, wiele było już wersji utworu Blacka, ale interpretacja Anglika chyba
najlepiej działa na emocje. Termin „intymność” nabrał nowego znaczenia, to nie
ulega wątpliwości.
Długo zbierałem się do
zrecenzowania tego albumu. Raz, że przez spory „okres czasu” nie posiadałem There Is, a potem po prostu brakowało
czasu. Ale skoro już do tego doszło…Polecam
7.5/10
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.