sobota, 25 lutego 2012

Jono McCleery - "There Is" (2011, Ninja Tune)

Drugi album Jono McCleery mocno daje radę. There Is to prawdziwa uczta dla fanów ładnego folku zbudowanego na delikatnej i subtelnej melodii oraz barwnym głosie.








Za każdym razem, gdy słucham smętnych folków zastanawiam się „ile jeszcze?” Bo w końcu, gdyby tak ktoś chciał wyliczać, to mógłby to robić w nieskończoność. Czy to będzie akustyczne „plumkanie”, bardziej rozbudowane aranżacje, czy fuzja akustycznej gitary i elektroniki, to zawsze nazwiemy to smętnym folkiem. Ale za każdym razem łapię się na tym, że takiej muzyki „dużo jeszcze”. Cóż, w smutku coś definitywnie jest i to „coś” mocno ciągnie do siebie.

Jono McCleery, żeby nie powielać schematów, to „cudowne dziecko’ brytyjskiej muzyki. Wspierali go Jamie Woon, Vashti Bunyan, Jose Gonzalez, Fink, czy chociażby Bonobo. Czyli w sumie naprawdę wielkie nazwiska. No OK., zachwyty Finka można by było jeszcze podważać, bo to w końcu ziomek z wytwórni (Ninja Tune), więc nie wypadałoby krytykować publicznie. Ale reszta? A opinie reszty potwierdza There Is, druga płyta Anglika i pozycja tak naprawdę obowiązkowa dla fanów mieszającego się z soulem i elektroniką folku.

Ktoś pamięta jeszcze cover Feist „Limit to Your Love” w wykonaniu Jamesa Blake’a? No pewnie, że tak. I nieważne, czy uważano go za coś na miarę cudu, czy profanację (byłem i jestem w tej drugiej grupie), bo na dobrą sprawę było-minęło. McCleery również pocisnął z coverem, ale jako bazę wybrał sobie o wiele bardziej znany, a co za tym idzie – wyświechtany – numer, „Wonderful Life” Blacka. I wypadło bardzo, bardzo korzystnie. Ten numer znalazł się zresztą na
There Is. A co poza nim?

Ponadto na album składa się jeszcze jedenaście innych utworów, które może nie są rewelacyjne, świata nie zmienią, nie przyczynią się do odkrycia leku na raka czy pastylek na porost włosów, ale sprawią przyjemność słuchaczowi i, co bardzo istotne, wkomponują się w tę jesienną aurę (czy ktoś widział te deszcze z rana?) końca lutego. Bo na There Is smutny, przytłumiony i zawiesinowy niczym u Sama Amidona głos Jono McCleery’ego łączy się z raz weselszymi i żywszymi (otwierający płytę „Fears” czy „Home”), a raz mrocznymi i depresyjnymi melodiami (chociażby „Only”). Sam Jono również zgrabnie operuje swoim wokalem – z jednej strony konkretnie przedłuża swój śpiew, by za chwilę, jak za pstryknięciem palcami, ucina, co idealnie wyłapać można w „Garden”. To chyba zresztą najlepszy utwór na płycie. Ale wracając jeszcze do „Wonderful Life”, to jednak nie sposób zarzucić temu wykonaniu braku kreatywności. Doprawdy, wiele było już wersji utworu Blacka, ale interpretacja Anglika chyba najlepiej działa na emocje. Termin „intymność” nabrał nowego znaczenia, to nie ulega wątpliwości.

Długo zbierałem się do zrecenzowania tego albumu. Raz, że przez spory „okres czasu” nie posiadałem There Is, a potem po prostu brakowało czasu. Ale skoro już do tego doszło…Polecam

7.5/10

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.