poniedziałek, 9 stycznia 2012

Trent Reznor & Atticus Ross - "The Girl with the Dragon Tattoo soundtrack" (2011, Mute)‎

Wieszczenie artystycznej degrengolady Trenta Reznora jest od jakiegoś czasu rozrywką mało wyszukaną, ale wciąż wzbudzającą pewne emocje.







Pierwsze pogłoski o jego śmierci pojawiły się przy okazji The Fragile sprzed ponad 10 lat, któremu w niektórych kręgach niewiernych zarzucano zarówno muzyczną, jak i tekstową, wtórność. Powiew świeżości miał się pojawić w postaci With Teeth oraz, wydanego w krótkim odstępie czasu, Year Zero - koncept albumu w nurcie zainicjowanym przez Ministry i Houses of the Molé . Dystopijna, orwellowska wizja Ameryki 2022 bez pardonu rozprawiała się z mentalną i polityczną rzeczywistością USA. Premiera dwupłytowego albumu Ghosts I-IV poprzedziła obwieszczenie Trenta o planach zawieszenia działalności NIN w 2009 roku. Pomijając side'owy, rodzinny wręcz (z uwagi na obecność małżonki na wokalu), projekt How to Destroy Angles, na kolejną manifestację kreatywności człowieka-zwanego-niegdyś-liderem-NIN nie przyszło długo czekać.

Soundtrack do „Social Network” Davia Finchera, stworzony w kolaboracji z Atticus Rossem, rozbił bank Oscarów 2011, pokonując takich wyjadaczy jak Hans Zimmer czy Aleksander Desplat. Tak spektakularnie rozpoczęta współpraca szybko znalazła kontynuację przy okazji kolejnego projektu reżysera - „The Girl with the Dragon Tatoo” i zaowocowała trzypłytowym boxem z ponad 3 godzinami muzyki do filmu.

Na ścieżkę dźwiękową składa się 39 utworów tworzących architektoniczną, pełną źle oświetlonych zaułków kompozycję. Być może jest to świadomość mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet, a może umysł kobiety, która nie boi się wyciągać konsekwencji z takiej postaci rzeczy. Brzmienie soundtracku nie pozostawia wątpliwości, kto jest jego głównym autorem – echa Nin-owskiego „A warm place” czy „I'm looking forward to joining you, finally” dźwięczą w „Reveald in the thaw” i „Hypomanii”.

Oldchsoolowe syntezatory, dużo klawiszowych, wzruszających i minimalistycznych melodii („What if we could”), subtelne wokalizy, okazyjne smyczki czy dzwonki („The Heretics”) na tle noise’owych, niewiadomego pochodzenia odgłosów sugerują, że ktoś wszedł w ambientowe buty Briana Eno i dokonał w nich incydentalnej skaryfikacji; ktoś upuszcza krew, chociaż mroku chyba nie da się sprowadzić do fizjologii.

Podczas odsłuchu poszczególnych kompozycji łatwo jednak o gęsią skórkę. Muzyka jest bardzo filmowa, plastyczna, boleśnie akcentuje zwroty w narracji, odczuwalne nawet, jeżeli nie znamy fabuły książki (come on!). Broni się więc łatwo w sytuacji, kiedy nie towarzyszy jej obraz, chociaż ponad 3 godziny około-ambientowych eksperymentów nie są wyjątkowo łatwo przyswajane i raczej nie staną się częścią codziennych rytuałów w postaci łazienkowych ablucji.
Czeka nas bardziej konfrontacja ze strachem każącym unosić głowę znad klawiatury w formie „slow motion”, jak gdybyśmy nagle znaleźli się w dziwnej, poklatkowej animacji, której finałem jest oko w oko z czekającym od dawna obok wrogiem.

Kompozycje na o.s.t. mają różną długość – od symbolicznych dwóch, pełnych dzwonków minut w rodzaju „The sound of forgetting”, w stronę ponad 8-minutowego „Oraculum” z gotyckimi predyspozycjami. Ciężar całej ścieżki dźwiękowej zamknięty jest umiejętnie w klamrze dwóch coverów – „Immigrant Song” Led Zeppelin - w zaskakująco energetycznym nie-profańskim wykonaniu Karen O z Yeah Yeah Yeahs oraz „Is Your Love Strong Enough” z repertuaru Bryana Ferry'ego, w wersji How to Destroy Angels, które również nie czyni większej krzywdy estetycznej czy światopoglądowej.

Trent po raz kolejny przeredagował klasyczną, szkolną definicję swojej roli w świecie współczesnej muzyki – co więcej - wygrał, jego jest na górze, rock-paper-scissors-lizard-Spock!
Choć wciąż trochę tęskno za Reznorem w czarnym, obcisłym T-shircie, wykrzykującym do mikrofonu „Step right up/march/push”, wszystko wskazuje na to, ze jego kolaboracja z Atticus Rossem rzeczywiście wniesie nową jakość do muzyki filmowej w ogóle, której takie atrybuty jak niepokój i podskórność pewnie świetnie przyjmą się na gruncie naznaczonego apokalipsą roku 2012.

6.5/10
Dominika Chmiel

1 komentarz:

  1. Wg mnie to całkiem fajny zbiór utworów z echem ghosts bardziej wyrazistym, niż przy Social network. Może faktycznie 3 godziny to dużo, a stylistycznych rewolt tu się nie uświadczy, ale to też pozbawia argumentów przeciwników, gdy się pyta - a czy słuchałeś? Nie, przecież się nie da!

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.