niedziela, 25 grudnia 2011

I Kill SY - "A Sonic Youth's Tribute" (2011, ???)

W naszej małej fyh-owej redakcji są co najmniej dwie osoby które na punkcie Sonic Youth mają niezdrowe zboczenie. Jedna to ja, druga to kolega Lemisz (pozdro600) – i to przez nasze zboczenie tegoroczny soundtrack Sonic Youth trafił na listę najfajniejszych płytek wg FYH!











W każdym razie z ekipą Thurstona nie ma lekko – nie dość, że jeśli ich nie lubisz, to wszyscy się z Ciebie śmieją, to jeszcze Thurston i Kim są właśnie w separacji – jest źle dla tych co lubią i dla tych co nie mogą zdzierżyć. Nie wiem, czy to wspomniana separacja, czy coś innego zaowocowało najgorszą solówką Thurstona (niestety
Demolished Thoughts nawet Beck nie pomógł), ale nie ma lekko.

W takich oto warunkach znajduję któregoś dnia ten tribute album. Produkują się na niej znani bardzo zasłużeni (Mudhoney, Mike Watt, Beck), zasłużeni (Yeah Yeah Yeahs, Elf Power) i trochę kapel z perspektywy polskiej średnio znanych albo nieznanych w ogóle. Jeśli zakatowałeś już wszystkie regularne i nieregularne wydawnictwa Sonic Youth i obejrzałeś nawet ich awangardowe odjazdy z Cyganami (kiedy pierwszy raz natrafiłem na ten motyw, zbierałem szczękę z podłogi), możesz sobie zapuścić ten tribute jako miłe urozmaicenie.
Coverowanie nowojorczyków jest zadaniem karkołomnym. Od początku, wbrew temu co mogłoby się zdawać, byli cholernie świadomą brzmieniowo grupą – gra u nich nie tylko melodia i instrumenty, ale również kawał eksperymentalnego zacięcia, sprzęgów i dysonansów. Nie ma tutaj niestety tak miło jak z Ramonesami (http://en.wikipedia.org/wiki/We%27re_a_Happy_Family:_A_Tribute_to_Ramones – polecam, jak dla mnie najlepszy tribute album ever). Granie Ramonesów miało ten urok, że wpisanie się w hiciarski punk rock wychodzi zawsze każdemu, kto miał gitarę w ręku więcej niż dwa razy w życiu, a nawet mała zmiana kompletnie wywracała ich perspektywę do góry nogami. Z Sonic Youth jest trochę tak, że te kapele które w ich styl próbowały się wpasować, jak dla mnie, poległy. Nie chodzi o to, że źle grają, chodzi o to, że nie wytrzymują porównań z oryginałami – są gorzej wyprodukowane i nie tak interesujące w warstwie brzmieniowej.

Co z całą resztą? Sex Beet nadały zwrotkom „Dirty Boots” lekko surf-rockowy posmak, Rapider Than Horsepower przyprawiły „Little Troubled Girl” uroczymi skrzypkami i jeszcze większymi dysonansami, KY Prophet wykonał noise-rockowe „Making The Natural Scene” z lekkością i jajem godnym B52's, Yeah Yeah Yeahs z kolei zaserwowali „Diamond Sea” w oprawie bliskiej ich folkowego wcielenia z Show Your Bones, podobnie – akustycznie -  podszedł do sprawy Beck w "Green Light". Poza tym mamy niezłą noworomantyczną elektronikę („Teenage Riot” - Ruby Isle), kuriozalną krzyżówkę swingu, gadania robotów, grungowego metalu i cytatu z... Soundgardenowskiego „Spoonmana” („Kool Thing” - Tub Ring), około-industrialne programowania („Mote” - The Faint) i neo-klasyczne wcielenie „Shadow Of A Doubt” weteranów z Black Tape For A Blue Girl.

Tribute poleciłbym głównie sonicyouthowym freakom – spokojnie można te wersje zapuścić na imprezie i nie czuć powodu do żenady.

6/10

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.