Czym jeszcze może zaskoczyć człowiek urastający już niemal do legendy światowego kina? Ten, który szokował debiutancką Głową do wycierania, a potem serwował coraz więcej absurdu, szaleństwa i kontrowersji? Może kolejną dawką transowego obłędu. Tym razem muzyczną.
Davida Lyncha raczej nikomu przedstawiać nie trzeba, a w każdym razie nie osobom choć trochę interesującym się kinem. Epatujący w swojej twórczości groteską, irracjonalnością i surrealizmem to bodaj najdziwniejszy, a jednocześnie najgenialniejszy dziś reżyser. Zgoła proste historie, oplatając swoimi chorymi wizjami, stworzył stylistykę nie do podrobienia. Jednak to nie tylko X Muza towarzyszyła mu od dzieciństwa, nie ukrywa bowiem swojej silnej fascynacji muzyką – szczególnie elektroniką lat 80. Z połączenia diabelskiej duszy filmowca i miłości do dźwięków zrodził się w tym roku album, o którym było głośno jeszcze dużo przed premierą. Crazy Clown Time to oczywista perełka dla psychofanów, a jednocześnie kolejny obłędny dowód na to, kim jest David Lynch.
Wkraczając do świata Lyncha absolutnie zawsze robi się to na własną odpowiedzialność i jeżeli komuś potem odechciewa się żyć, bądź ma wrażenie, że mózg mu wyciekł – nie powinien się dziwić. Podróż, w jaką z mefistofelesowskim uśmiechem zaprasza Szalony Klown, to rollercoaster po LSD. Każda piosenka mieni się halucynogennymi barwami, a im dalej w las, tym więcej grzybów (wiadomo jakich). Przyznam szczerze, że do zrecenzowania tego osobliwego dziełka zabierałam się trzy razy, nie mogąc znieść atakującej mnie zewsząd psychodeli dłużej, niż pozwalała na to moja cierpliwość. Mimo wszystko jednak, ilekroć wracałam do „Pinky’s Dream” z udziałem Karen O, tym mocniej doceniałam pomysłowość Lyncha i zaproszenie właśnie tej wokalistki do współpracy. Galopujący kawałek osadzony na dynamicznej perkusji, w który wnika raz śpiewany na niskich tonach, innym razem histerycznie wykrzykiwany wokal Karen, to strzał w dziesiątkę, jeśli chodzi o intro albumu. Duszny klimat, jaki tworzy, zarysowuje obraz spójnej całości, jaką stanowi Crazy Clown Time - żart chorej głowy.
A co do tego jej stanu, nie ma najmniejszych wątpliwości. Lynch po raz kolejny z gracją robi odbiorcy sieczkę z mózgu, czerpiąc ze swoich muzycznych bogów wszystko, co najlepsze. Nie ma tu żadnej innowacji, jest za to bardzo sprawny warsztat i sporo Iggiego Popa. Przepuszczony przez wokodery głos reżysera przesącza się do świadomości raz gładko („Good Day Today” o bardzo klubowym rytmie czy wręcz balladowe „Stone’s Gone Up”), innym razem natarczywie się w nią wżera, jak w przypadku tytułowego kawałka, trwającego niespełna siedem minut. Są jednak kompozycje pełne lepkiej, kosmatej psychodeli, które równie mocno zachwycają, co przerażają. Jedną z nich jest „Noah’s Ark”, gdzie Lynch wydaje się zupełnie nagi i spowity mrokiem, a syntezatory i szeptany wokal dopełniają nieco perwersyjnego wydźwięku. Podobnie jest z „So Glad”, ale tutaj komputerowo zniekształcony głos twórcy, niejako w ślad za perkusją, wystukuje swoją kolejną, absurdalna wizję. Zastanawiające jest, co faktycznie widział nagrywając ten krążek, bo nieodparcie ma się wrażenie, że jest on ścieżką dźwiękową do nienakręconego jeszcze filmu. Łączy w sobie mistrzostwo kontrowersji, jednocześnie bywając nie do przełknięcia i ordynarnie raniąc uszy nachalnością swojej niejednokrotnie ciężkiej elektroniki oraz aurą narkotycznych światów.
Tak sobie myślę, co by się działo na koncertach Lyncha, gdyby je zaplanował, i nie mogę się pozbyć wspomnienia Mechanicznej pomarańczy Kubricka. Pewnie efekt byłby ten sam, a ludzie nie wróciliby do domów w tym samym stanie, w jakim z nich wyszli. Craz Clown Time nie da się oceniać w normalnych kategoriach, album bowiem wyrasta gdzieś ponadprzeciętność, jednocześnie nie będąc żadną rewolucją. Na długo zostaje głowie, a jeśli odsłuchania kogoś ona rozboli, niech sobie przypomni zaskakującą subtelność „These Are My Friends”. Mnie ona bardzo pomaga.
7/10
Monika Pomijan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.