sobota, 10 grudnia 2011

Byliśmy na...Electronic Beats || Soho Factory, Warszawa


Relacja z „Electronic Beats” czyli zagraj to jeszcze raz, Sam.
 









 
"Electronic Beats”, po dekadzie bytności w różnych miastach Europy, pojawiło się finalnie w Warszawie. T-mobile'owski entourage industrialnych przestrzeni Soho Factory stanowił miłe wspomnienie lata, które zahaczyć mogło o Tauron Nową Muzykę, komunikującą się przecież podobnymi barwami, dźwiękami oraz scenerią.

Skrzętna realizacja timetable, wydzielone food courty (piwo z kija za piątkę!) oraz mnogość TOI-TOI w ocieplanej palarni z powodzeniem budziły festiwalową, niezobowiązującą atmosferę.

Na pierwszy ogień poszli laureaci przesłuchań "Zrób Głośniej! na Electronic Beats Festival", czyli Wojtek Fedkowicz Noise Trio, których punkt ciężkości leży gdzieś na osi pomiędzy modern jazzem a elektroniką.
 
Zachodni lineup otworzyła Zola Jesus. Ta filigranowa Amerykanka rosyjskiego pochodzenia mogłaby swoim głosem z powodzeniem wydobywać gaz łupkowy. Mroczne, post-gotyckie kompozycje z pierwszych produkcji Zoli nie do końca wróżyły jej tegoroczne wydawnictwo Conatus, na którym słychać więcej elektroniki i lekkości, mniej zaś fatalizmu na miarę Stridulum.

Jak łatwo zauważyć, kończący się rok obfituje w nagrania pań charakteryzujących się semi -operowymi głosami, vide Katie Stelmanis z Austry czy Florence Welch. Intrygujące było więc, czy Zola postanowi na tej fali kokietować publiczność, czy pozostanie jednak wierna depresyjnym ideałom.

Spowita w białe szaty Nika Roza Danilova odśpiewała podczas koncertu przede wszystkim nagrania z najświeższego Conatusa. Początkowo, mimo widocznego w każdym utworze emocjonalnego zaangażowania, czuć było pewne wyalienowanie artystki. Z czasem jednak Zola zaczęła nabierać życia, w które nawet kilkukrotnie udało się uwierzyć. Prawdopodobnie te około taneczne kombinacje oraz spektakularny bieg pod sceną miały udowodnić, jak bardzo otwartą oraz żywiołową jest artystką.
Jednak potężny, wspaniały głos Zoli najlepiej sprawdzał się w starszych utworach jak „Night” czy „New Amsterdam”, które mogą wybrzmieć absolutnie statycznie, bez potrzeby tunningowania ich ekspresyjnymi ruchami. Kontrowersyjne było również nagłośnienie - momentami instrumenty zupełnie dominowały wokal, porzucając go gdzieś w tyle, najpewniej niezamierzenie.

Singlowy „Vessel” zakończył się energicznym tańcem oraz upadkiem Zoli, co stanowiło nie do końca zaskakującą, acz na pewno przemyślaną pointę.

Koncert był zdecydowanie za krótki, Zola zeszła ze sceny pozostawiając nas nieco otumanianych, ale przede wszystkim nienasyconych tym bardziej, że była to jej pierwsza wizyta w Polsce.

Zwrot od egzystencjalnych klimatów zapewnił, grający po Zoli, Wiley. Zrobiło się bardzo brytyjsko i klubowo, atmosfera zaczęła gęstnieć od hiphopu, grime'u i dubstepu, a wyciągane w górę rytmicznie ręce jednoznacznie wskazywały, że gra wstępna już dawno za nami.

Na orgiastyczne doznania w wykonaniu amerykańskich The Drums, którzy pojawili się na scenie jako następni, liczyła na pewno dość młodociana, ale za to liczna grupa fanek przed barierką, wydająca z siebie synchroniczne piski. Chłopcom na pewno nie można odmówić stylówki. W swoich wąskich spodniach oraz gładkich fryzurach prezentowali się naprawdę ujmująco. Nikt by nie zgadł, że nie tak dawno zespół znajdował się krok od zawieszenia działalności.

Problematyczny był jednak fakt, że dla niewprawionego w surf-rocku ucha, każdy kawałek brzmiał dokładnie tak samo jak poprzedni, stanowiąc równocześnie zapowiedź kolejnego. Przez ten mały feler gig jednak trochę się dłużył. Na szczęście wokalista, Jonathan Pierce, przewidział taką sytuację, kładąc nacisk na zaawansowaną choreografię. Nie wiem, czy Corbijn planuje prequel „Control”, ale Pierce świetnie sprawdziłby się w roli Iana Curtisa, ruchy sceniczne ma już dawno opanowane. Poza tym chłopcy brzmieli jak na swoich dwóch płytach, a „Let's Go Surfing” to naprawdę miła, letnia piosenka.






Wszystkie te, mniej lub bardziej traumatyczne wspomnienia, zupełnie zbladły, gdy na scenie pojawiła się Groove Armada. „Red Light” to nie set djski, ale zaplanowane z LEDowo-laserowym rozmachem widowisko, pełne wizualizacji, przestrzeni, rozpadających się brył, łączących na powrót wszechświatów oraz, co zrozumiałe, czerwieni. Im dalej w las, tym więcej psychodelicznych grzybów – początkowo house’owe brzmienia w trakcie setu stawały się coraz bardziej zwyrodniałe, zapanowało taneczne szaleństwo, stymulowane umiejętnie wplatanymi  w interwałach przez Groove Armadę najbardziej znanymi numerami, jak „Superstylin'” czy „I See You Baby”.

Mimo kilkudziesięciu minut transu publika wciąż zdawała się być gotowa na więcej. Jednak po ponad godzinie grania Groove Armada grzecznie zwinęła swoje zabawki, zabrakło miejsca na bis, choć dookoła można było dopatrzyć się jeszcze sił witalnych.




Znalazły one ujście podczas afteru, gdzie niezbędną dawkę basów zapewniał djski duet Pol_On. Kolorowe siedziska w formie poduch stanowiły wdzięczną miejscówkę do delikatnego odpłynięcia oraz zastanawiających obserwacji (pan robiący w półśnie seriami brzuszki był zdecydowanie obiektem jednej z nich).

Namierzając w praskiej, nadrannej scenerii powrotną taksówkę i luzując sznurówkę w zmaltretowanym bucie pojawiła się refleksja, że był to naprawdę dobry festiwal – organizacyjnie i muzycznie.

See you next year, „Electronic Beats”!

Dominika Chmiel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.