Czy po prawie czterdziestu latach od debiutanckiego albumu Waitsa da się znaleźć jeszcze cokolwiek zaskakującego?
Próbowaliście kiedykolwiek zrecenzować setnego zjedzonego kotleta schabowego (zakładając na potrzeby tej recenzji, że każdy schabowy jest daniem stulecia)? Jest sens pisać z czym go się je (zakładając na potrzeby tej recenzji, że zawsze z ziemniakami i surówką)? Albo zmrożoną wódkę wśród znajomych (zakładając, że słuchałeś wcześniej „mixtape 2005” Szybkiego Szmalu i nie widziałeś się z ziomkami naprawdę długo)? No właśnie. A czy po prawie 40 latach od debiutanckiego albumu Waitsa da się znaleźć jeszcze cokolwiek zaskakującego? Cokolwiek poza tym, że Tom Waits jest kompletnym bogiem w swojej dziedzinie?
Siedmioletnia rozłąka z tym opętanym barowym dziadkiem nie zaowocowała niczym zaskakującym, poza tym, że oto znów dostajemy cholernie dobry i równy materiał. Poprzedni Real Gone potrafił szokować jeszcze większą niż poprzednio surowością, szaleństwami rytmicznymi Lesa Claypoola z Primus, czy w ogóle, bardzo odważnymi awangardującymi pomysłami aranżacyjnymi. Aż trudno było uwierzyć, że mając tyle na karku można się porwać na nagranie czegoś tak chorego. Bad as Me, zamiast kontynuować ten wątek (podjęty zresztą wcześniej, chociażby na Swordfishtrombones), uderza raczej w bardzo korzenne old-schoolowe klimaty. Wykrzyczany opener „Chicago” i diabelskie „Raised Right Man”, kompletnie odjechany „Hell Broke Luce” czy utwór tytułowy to raczej wyjątki od reguły niż rzeczy nadające ton całości. Gdyby nie z każdą płytą starty coraz bardziej głos (to oczywiście zaleta), płyta spokojnie mogłaby się okazać w latach 70, kiedy Waits atakował z pozycji knajpianych ballad z pogranicza jazzu, bluesa i folku. Nie odstaje ani kompozytorsko, ani wykonawczo – może tylko trochę więcej dzieje się w warstwie instrumentalnej. Co bardzo ważne to „trochę więcej” jest rozegrane z niezwykłą rozwagą, bez zbędnego kombinatorstwa, bez niczego, co odwracałoby uwagę od sedna sprawy.
The Heart of Saturday Night XXI wieku? Dlaczego nie. Esencja tego czym był, jest i zawsze będzie Tom Waits. Oczywistości takich jak to, że pojawiają się fajni goście, i że trzeba posłuchać pisać nie trzeba. Jaką ocenę wystawiamy też nie, bo wystawianie oceny Waitsowi za cokolwiek jest jak ocenianie zasług Roberta Johnsona dla muzyki bluesowej. Jak kochasz to się ucieszysz. Jeśli nie kochasz to się lepiej nie przyznawaj.
Siedmioletnia rozłąka z tym opętanym barowym dziadkiem nie zaowocowała niczym zaskakującym, poza tym, że oto znów dostajemy cholernie dobry i równy materiał. Poprzedni Real Gone potrafił szokować jeszcze większą niż poprzednio surowością, szaleństwami rytmicznymi Lesa Claypoola z Primus, czy w ogóle, bardzo odważnymi awangardującymi pomysłami aranżacyjnymi. Aż trudno było uwierzyć, że mając tyle na karku można się porwać na nagranie czegoś tak chorego. Bad as Me, zamiast kontynuować ten wątek (podjęty zresztą wcześniej, chociażby na Swordfishtrombones), uderza raczej w bardzo korzenne old-schoolowe klimaty. Wykrzyczany opener „Chicago” i diabelskie „Raised Right Man”, kompletnie odjechany „Hell Broke Luce” czy utwór tytułowy to raczej wyjątki od reguły niż rzeczy nadające ton całości. Gdyby nie z każdą płytą starty coraz bardziej głos (to oczywiście zaleta), płyta spokojnie mogłaby się okazać w latach 70, kiedy Waits atakował z pozycji knajpianych ballad z pogranicza jazzu, bluesa i folku. Nie odstaje ani kompozytorsko, ani wykonawczo – może tylko trochę więcej dzieje się w warstwie instrumentalnej. Co bardzo ważne to „trochę więcej” jest rozegrane z niezwykłą rozwagą, bez zbędnego kombinatorstwa, bez niczego, co odwracałoby uwagę od sedna sprawy.
The Heart of Saturday Night XXI wieku? Dlaczego nie. Esencja tego czym był, jest i zawsze będzie Tom Waits. Oczywistości takich jak to, że pojawiają się fajni goście, i że trzeba posłuchać pisać nie trzeba. Jaką ocenę wystawiamy też nie, bo wystawianie oceny Waitsowi za cokolwiek jest jak ocenianie zasług Roberta Johnsona dla muzyki bluesowej. Jak kochasz to się ucieszysz. Jeśli nie kochasz to się lepiej nie przyznawaj.
Mateusz Romanoski
Moim zdaniem słychać tu conajmniej 2 dekady jego twórczości - tą balladowo-knajpianą i tą eksperymentalno-rockową, właśnie z okresu swordfishtrombones. Brakuje tylko weilowskich inspiracji i byłby komplet. Bardzo dobra płyta, świetny kawałek muzyki.
OdpowiedzUsuń