Lupercalia udowadnia, że czasem warto pozostać przy pisaniu smutnych tekstów, bowiem nagła radość z życia nie wpływa muzycznie na zdrowie. Patrick Wolf dotąd był balansującym na granicy kiczu artystą-zagadką. Teraz to szczęśliwy Patrick Wolf, który zapadł się w kliszę.
Brytyjczyk zawsze przyciągał uwagę nie tylko swoim eksperymentowaniem z muzyką, ale przede wszystkim niekonwencjonalnym imagem. Włosy zmieniające swój kolor w zawrotnym tempie, pióra, brokat i kiczowate stroje to była ciekawa oprawa wizualna. Penetrując elektronikę i łącząc ją z folkowym brzmieniem, czasem doprawiając to popem (barokowym oczywiście) wychodziły mu przestrzenne, imponujące kawałki, czasem pełne poruszającej melancholii. Już debiutancką Lycantrophy udowodnił wyczucie w łączeniu gatunków w taki sposób, by bogactwo stylistyk jedynie ocierało się o kicz, a nie w nim grzęzło. Dalej była sinusoida, jednak The Bachelor okazał się kolejnym mocnym punktem w twórczości Wolfa. Szkoda, że zmarnowanym.
Gdy w grudniu 2010 do sieci trafił pierwszy singiel pt. „Tme Of My Life” okazało się, że chwytliwa melodia to zdecydowanie za mało, żeby zapadł w pamięć. Mimo tego na tle reszty piosenek wypada zdecydowanie nieźle, tym bardziej w zestawieniu z pozostałymi singlami. Nie jest bowiem brzmiącym jak z High School Musical „The City” ani opartym na jednej linijce tekstu „House” (Oh I love this house, I love this house”). Mimo tego nie daje nadziei, że płyta okaże się lepsza, ponieważ im dalej, tym bardziej kiczowato. Dotąd Patrick Wolf miał zachwycającą zdolność do pisania niepokojących i kontrowersyjnych („The Childcatcher”, „Bloodbeat”), chwytliwych („The Magic Position”, „Hard Times”) bądź melancholijnych („Damaris”, „Augustine”) piosenek. Opierając je na swoich, przeważnie nieprzyjemnych doświadczeniach osobistych nadawał im rys autentyczności, pod którym ginęła ich czasem burleskowa stylistyka. Natomiast Lupercalia stała się równią pochyłą, po której jedzie się błyskawicznie do wniosku, że szczęśliwy Patrick Wolf, to Patrick Wolf nie do przełknięcia.
Dynamicznych kawałków w stylu singla nie ratują wcale smyczki ani bębny, ckliwy pop przebija się z nich każdym dźwiękiem. Zastanawiające, skąd ta nagła zmiana stylistyki u Brytyjczyka, w końcu o wesołych rzeczach też można pisać z klasą (nawet nowe M83 daje radę, choć na kolana nie powala). Lupercalia to jednak mieszanka elektronicznych inspiracji („Together”), wspomnianego już popu („The Future”) i sielskich ballad („The Days” na siłę dającego się porównać do „Augustine”). Traci nie tylko na spójności, której brakuje, i tandetnej oprawie muzycznej, to dodatkowo gwoździem do trumny stają się śpiewane ozdobniki w stylu „hej, hej” w „The Falcons” oraz indiańskie zaśpiewy w „Slow Motion”.
Wolfowi zdecydowanie nie wyszło na zdrowie zwolnienie tempa po Bachelorze. Jedyną piosenką, którą można słuchać na spokojnie jest wspomnienie już „The Days”, smętna balladka o miłości dla romantyków i ckliwych zakochanych. Poza tym, kto by chciał słuchać nędznej podróbki „Augustine”, skoro może włączyć oryginał?
2/10
Monika Pomijan
Together jest najmocniejsze z tej płyty jak dla mnie, chociaż nie powiem, cała mi się bardzo podoba. Prócz tych "indiańskich zaśpiewów", te to spokojnie mógł odpuścić. Ponadto - na koncercie kawałki z Lupecaliów zaaranżował świetnie. :)
OdpowiedzUsuń