piątek, 7 października 2011

Pregnant - Life Hard: I Try (2011, Mush Records)

Teoretycznie to powinien być dobry album. Teoretycznie…
 










…bo Daniel Trudeau na swoim czwartym już krążku umieścił kilka naprawdę mocnych kawałków, które napędzają album. Niestety są też takie utwory, przez które pociąg zwany Life Hard: I Try wykoleja się. Po prostu nudne i słabe. Dlatego całościowo nie słucha się tego przyjemnie.

Najnowsza płyta
  to, w sumie tak jak poprzednie, wielki kolaż brzmień. Utwory są bardzo odmienne, używając wyświechtanego, acz uwielbianego przez krytyków muzycznych słowa, eklektyczne. I właśnie ta różnorodność nie do końca się sprawdza. No bo otwierające Life Hard: I Try nagranie o takim samym tytule przypomina dokonania Animal Collective. Jest to freak-folkowe zagubienie, nawarstwianie się dźwięków i charakterystyczny dla Deakina wokal, czyli wyobrażamy sobie stojącego na Mont Blanc Kordiana, który swoje smutne myśli ubiera w słowa i wyśpiewuje zza chmur. Druga część kawałka to już świat gier komputerowych (platformówek, w których główny bohater przemierza świat i, rozwiązując kolejne zadania, ratuje swoich druhów i kompanów z opresji?) i podchodzący pod chiptune podkład. To w sumie najlepsza pozycja na płycie.

Nie gorszy jest numer dwa na płycie numer cztery Daniela Trudeau. „Natural Feelings” również kipi różnorodnością. Początek – a jakże – Animal Collective i ich abstrakcyjne granie, które z czasem przeradza się w całkiem miłą, aczkolwiek cały czas pogmatwaną kompozycję pełną dzwoneczków, klawiszy i różnej maści sampli (odgłosy pluskającej wody) oraz zabaw z elektroniką.

Pregnant (cóż za zły pseudonim!) dużo lepiej wypada, gdy swój głos przepuszcza przez komputer. Dzięki temu wszystko staje się takie…mistyczne. Normalnie brzmiący Trudeau („Vitamin D”) niczym nie zachwyca, nie posiada tego „czegoś”, co mogłoby wprowadzać słuchacza w stan osłupienia czy pozytywnego rozchwiania emocjonalnego.


Sympatycznie prezentuje się również „Audio/Visual” z zapętlonym jednym szeptanym zdaniem i wprawiającym w trans podkładem oraz usypiającym bitem perkusyjnym, po których następuje piękny wręcz pejzaż dźwięków oparty na łagodnych plamach dźwięku i przedłużonych partiach organów. „Shovelle” ten błogi stan rozleniwienia podtrzymuje, a to za sprawą użytych we wstępie piszczałek. Spokojny początek jest jednak bardzo krótki i szybko Pregnant rozbudza słuchaczy kolejnym, charakterystycznym dla niego melanżem dźwięków i tym eterycznym wokalem. Na szczęście wraz z lecącym czasem tempo opada i kolejny raz wchodzą długie i spokojne ambienty.


Obraz albumu niszczą jednak takie cuda jak „Another Day”. Monotonna kompozycja walczy z irytującym śpiewem i równie denerwującą, zsamplowaną elektroniką. O drętwej gitarze nie warto wspominać. Kto wygrywa ten jakże ambitny pojedynek? Chyba tylko ten słuchacz, który szybko przełączy na…Na pewno nie na „Letter To A Friend”, czyli popowa balladka, o której można powiedzieć to samo, co przy „Another Day” (ale to przykład, bo można wymienić również „You Can Drink From Bellpeppers” czy „I Wasn't Getting Paid”) z małym wyjątkiem – tutaj podśpiewki brzmią jak w przereklamowanym i bardzo, ale to bardzo złym Empire of the Sun.


Pregnant w wydaniu freak-folkowo/ambientowym wypada dużo lepiej niż Pregnant popowo-folkowy. Nie kupuję również sampli odgłosów dzikich zwierząt (małp?) czy też krzyków (rodząca kobieta?) w „Ritual and Habit”.
Life Hard: I Try nie powala na kolana, nie skłania do częstych powrotów, a jeśli ktoś chciałby sobie ściągnąć (płatnie oczywiście) album, niech dwa trzydzieści siedem razy dobrze się zastanowi, bo, znowu użyję tego zwrotu, z całości materiału spokojnie można by było zrobić mocną EP-kę. Przesłuchać – zapomnieć.

4.5/10

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.