„Monkeytown”, czyli małpi gaj ratuje życie o 7 rano w październiku
Są chwile, kiedy głównym marzeniem staje się samodzielne zbudowanie chaty z bali, przywdzianie swetra do kolan oraz spędzenie reszty egzystencji na kontemplowaniu lokalnych odmian drzew, najlepiej w Wisconsin.
Czasem jednak myślę, że optymalnym planem na życie są plastikowe okulary, kolorowe pigułki oraz fluo-gadżety i własna wariacja na temat „Berlin Calling”. Bardzo niewiele dzieli wtedy od upłynnienia wszelkich aktyw oraz natychmiastowego przemieszczenia się do niegdysiejszego RFN, gdzie w industrialnych klubach słońce nie zachodzi nigdy.
Zastanawiam się, po którym odsłuchu Monkeytown osiągnę ten etap – podejrzewam, że jest on niebezpiecznie blisko.
Trzecie długogrające wydawnictwo Modeselektora jest perełką. Powinno zostać skroplone oraz podawane dożylnie każdemu w okresie jesienno-zimowym, który cechuje się mniej więcej tym, iż bez względu, czy wstajesz, czy idziesz spać, wciąż jest ciemno i zimno. Modeselektor, jak większość z ważnych zespołów, nie daje się łatwo sprowadzić do jednej muzycznej kategorii. Jeżeli jednak pisząc o duecie określilibyśmy go mianem electro-house, glitch techno czy nawet pewną wariacją na temat hip-hopu, pewnie ani Gernot Bronsert ani Sebastian Szary nie daliby nam w twarz z powodu teoretycznej zniewagi.
Modeselektor ma na koncie kolaboracje z Apparatem, a także Thomem Yorkiem, których emanacją jest wychwalany po wielokroć projekt Moderat czy, ostatnio, płyta „TKOL RMX 1234567”.
Po pierwszym przesłuchaniu Monkeytown, oprócz natychmiastowego syndromu odstawienia, w ucho rzucają się najbardziej świetne featuringi oraz stosunkowo zaskakujące zwroty akcji. Otwierające płytę „Blue Clouds” krążą gdzieś między dubstepem a jungle'owymi bitami z miłym basem, zamkniętym w rytmicznej klamrze. Prawdziwa przyjemność zaczyna się jednak w numerze o znakomitym tytule „Pretentious Friends” z zacnym udziałem Busdrivera.
Jest hip hop, jest MC i jest California. Jest tez nie dający się zignorować bas i wymykające się z wokalu smaczki, przywodzące na myśl odgłos wciąganej przez magnetofon typu jamnik kasety. Historię kontynuuje „Humanized”, z gościnnym udziałem Antipop Consortium. Soczysty rap dobrze komponuje się z przesterowanymi niskimi brzmieniami i około-grime'owym mrokiem.
Nie można także nie wspomnieć o Thomie Yorke'u, który pojawia się w dwóch numerach – „Shipwreck” oraz „This”. W pierwszym z nich emocjonalny wokal lidera Radiohead rozbrzmiewa pośród połamanego, dynamicznego rytmu z przejściami, których nie powstydziłoby się ostatnie studyjne wydawnictwo brytyjskiego zespołu. „This” stoi po zupełnie przeciwnej stronie barykady, wróg nie czai się za jednoznacznym frontem bitu, bardziej niepostrzeżenie przekracza płynną linię demarkacyjną. Ambientowe przestrzenie, niepokojąco zsamplowany, hipnotyzujący falset Yorke'a, w którym na próżno szukać słów, brzmią zaskakująco pod szyldem Modeselektora.
Trudno odnieść „This” do IDM-owego „Shipwrecka”, dla mnie jednak ciężki, pełen predestynacji klimat wygrywa z podrygiwaniem nóżką, nawet tym niepozbawionym refleksji.
W bliskich rejonach porusza się „Greenlight Go”. Progresywna kompozycja oraz bezpretensjonalny, rockowy wokal Richarda Pike'a skontrastowany z Siriusmo wyżywającym się na syntezatorach sprawia, że „Greenlight Go” to jeden z najciekawszych momentów całego wydawnictwa.
Znajdziemy na Monkeytown także ukłon w stronę świeżych wycieczek r'n'b spod znaku „House of Balloons”. „Berlin” to wibrujące, pociągające brzmienia z intrygująco, ale wciąż bardzo przyjemnie i nieinwazyjnie, poskładanym wokalem Miss Platnum.
Tajemnice radosne pod wezwaniem featuringu kontynuuje „Evil Twin”. Numer ten stanowi wspaniały dowód na to, jak bardzo Modeselektor opanował sztukę puszczania oka do słuchaczy i dystansu do własnej twórczości. „Evil Twin” przywodzi na myśl czasy sterylnego techno z okresu LP „Happy Birthday!” („Black Block”!). Robi się jeszcze zabawniej w momencie, kiedy na wokalu pojawia znany z wymienionego wyżej wydawnictwa Otto von Schirach. „Evil twin is the master” - bez dwóch zdań, podpisuję się obiema rękami (o ile właśnie nimi energicznie nie wymachuję)
Monkeytown to wycieczka, trip przez wielopoziomowy, naprawdę dobry klub. Jest kilka stejdżów, kilku artystów, jest zaskoczenie, utrzymywane na permanentnie wysokim poziomie, jest tez wspólny mianownik.
Emigracja za zachodnią granicę chwilowo wydaje się dosyć problematyczna, elektroniczna emigracja wewnętrzna jest za to jak najbardziej możliwa – chyba dlatego takie płyty miewają premierę mokrą, szarą jesienią – Panowie – chapeau bas!
8.5/10
Dominika Chmiel
8.5/10
Dominika Chmiel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.