czwartek, 20 października 2011

Byliśmy na festiwalu: FreeFormFestival 2011

Kolejna edycja FreeFormFestival, już za nami! Ekipa FYH tam była i spisała dla Was swoje wrażenia z pięciu występów, które miały miejsce parę dni temu na Pradze.




Does It Offend You, Yeah? anonsowani byli jako jedna z głównych gwiazd Free Form Festival. Wskazywały też na to miejsce i godzina koncertu. Na tym niestety kończyły się przymioty, które stawiały Brytyjczyków ponad innymi zespołami. Koncert okazał się nieciekawy, zwyczajnie słaby.
Moje wymagania względem występu były, nie ukrywając, ogromne. Po świetnym gigu podczas czerwcowego Selector Festival, który o mało nie przyprawił mnie o zawał serca, na FreeFormie spodziewałem się pourywania kończyn i elektronicznej orgii. Nie było jednak ani uderzenia, ani mocy. W myśl zasady, że odgrzewany kotlet nie smakuje tak samo, koncert Does It Offend You, Yeah? dla osób, które widziały ich w Krakowie okazał się zwyczajnym gniotem.
Gdy usłyszałem pierwsze dźwięki intro zupełnie zamarłem. I to nie dlatego, że się ich nie spodziewałem. Wręcz przeciwnie. Ich właśnie nie chciałem usłyszeć, bo to oznaczałoby wierną kopię czerwcowego koncertu. Utwór po utworze moje emocje stygły. Sytuację pogorszyły problemy z dźwiękiem. Nie było słychać wokalu, o basie nie wspominając. Dźwiękowcy nie reagowali też na apele publiczności, by zagrać głośniej. Skakałem pod sceną już tylko, żeby uniknąć łokci wędrujących w okolice mojej twarzy. Nie spodziewając się niczego pozytywnego, totalnie zawiedziony, powędrowałem do strefy gastronomicznej i myślę, że nie mam czego żałować.

Ogromna miłość, którą darzę Islandię i wszystko, co z nią związane stawiała koncert Mum na pierwszym miejscu listy „must see” tegorocznego Free Form Festival. Nie zawiodłem się – było enigmatycznie, barwnie i.. islandzko!
Gdy wybiła 22 i rozbrzmiewały pierwsze akordy, w hali, w której mieściła się główna scena, zalegały ciemności. Islandczycy wprowadzili publiczność w swoisty trans. To, co działo się później, bez usłyszenia wstępu znacznie traciło na mistycyzmie, bo myślę, że można tu o nim mówić. Muzycy szokowali nie tylko instrumentarium (doliczyłem się 15 różnych instrumentów!), ale też szeroką paletą brzmień i stylów. Zabrali publiczność w podróż przez całą swoją twórczość, zgodnie z zasadą: jeden utwór z każdej płyty. Ze zniewalającą nieśmiałością nawiązywali też dialog z tłumem. Naprawdę miałem ogromny problem, by chociaż na chwilę oderwać wzrok od sceny. Warszawska publiczność na tyle przypadła gościom z północy do gustu, że zaprezentowali nowy, nigdzie i nigdy niepublikowany materiał, który urzekł z pewnością nie tylko mnie.
I co z tego, że dużo osób wychodziło w trakcie. I co z tego, że większość usłyszała o Mum dopiero przed festiwalem. Ja znałem ich już od dawna, a mimo to mogę zdecydowanie określić koncert jako festiwalowe odkrycie 2011. Uczta dla uszu i oczu! Takiego ładunku muzycznej charyzmy nie widziałem od dawna! Oby jak najszybciej znowu w Polsce!

Występu Fenech – Soler wyczekiwałem już od maja, kiedy ogłoszono ich jako jedną z gwiazd Selector Festival. Los chciał jednak inaczej i ze względu na chorobę wokalisty Brytyjczycy zawitali w naszym kraju dopiero teraz. Warto było czekać!
Koncert zeszłorocznych debiutantów nie miał w sobie widma tajemnicy. Wiadomym było, że usłyszymy największe hity oraz pozostały materiał z ich jedynej długogrającej płyty. Mimo to pod sceną (i na scenie też!) wrzało. Już pierwsze „Battlefields” rozgrzało publikę do czerwoności. Muzycy, widząc ogromny entuzjazm, z jakim zostali przyjęci, tym bardziej dawali z siebie absolutnie wszystko. Wokalista Ben Duffy co chwila wskakiwał za tomy, katując je niemiłosiernie. Apogeum przeżyłem w trakcie „Lies” - moja koszulka ważyła już pewnie około kilograma a tłum nadal napierał. W końcu czułem, że faktycznie jestem na koncercie. Euforii nie było końca, jednak, jak to na festiwalu, czas naglił, więc artyści nie mogli pozwolić sobie na bisy. Nie wiem, jak interpretować „see you very soon” z ust wokalisty, ale faktem jest, że Polska przypadła chłopakom do gustu. Z wzajemnością!
Miłosz Karbowski



The Streets jest jednym z tych zespołów, które trzeba zobaczyć przynajmniej raz w życiu. Nieważne czy słuchacie ich płyt dzień w dzień, czy znacie jedynie dwa największe przeboje - „Blinded By The Lights” oraz „Fit But You Know It”, kapela Mike'a Skinnera jest obowiązkowym punktem na waszej koncertowej liście. Ponieważ ostatni album - Computers And Blues, ma być ostatnim jaki Skinner wyda jako „The Streets” i nie wiadomo kiedy ponownie (i czy w ogóle) przyjedzie do naszego kraju, to okazji jaka się nadarzyła 15 października, trudno było przegapić.

Koncert odbył się na największej scenie festiwalu, przeniesionego z „Konesera” do odświeżonych pofabrycznych hal na Mińskiej 25. Publiczność dopisała ale ogromnych tłumów nie było, szczerzę mówiąc, spodziewałem się większej liczby fanów. Ale za to, jeśli ktoś chciał się przebić w pobliże sceny, to większych problemów z tym nie miał. Jednak nagłośnienie było na tyle dobre że wystarczyło stanąć dokładnie na środku, aby czerpać maksymalną przyjemność z występu Mike'a i jego kolegów, którzy dali naprawdę dobry koncert. Trudno się tu rozpisywać nad wrażeniami koncertowymi, bo pomimo tego, iż The Streets zawsze świetnie wypadają na żywo, to większych fajerwerków nie da się uświadczyć... no może oprócz standardowego „Go Low!”, kiedy cała publiczność kuca, aby po chwili wyskoczyć w górę. Występ zasługuje na mocną „piątkę”. Bezbłędny wokalnie Mike Skinner, który jak zwykle, pod koniec koncertu (ku uciesze fanek) zdjął koszulkę oraz jego dwóch wspomagających wokalistów wraz z zespołem naprawdę dali fajny koncert, na którym nie zabrakło wyżej wspomnianych kawałków, fragmentów piątego krążka oraz fantastycznie wyrecytowanych klasyków z Original Pirate Material oraz A Grand Don't Come for Free, w tym „Dry Your Eyes”.

Dobrze, że nie przyjechali na Orange Festival, ponieważ poza tym, że dzięki temu miałem okazję ich zobaczyć, to sam występ zespołu na tym zyskał. Oczywiście publika było dużo mniejsza, ale koncert zyskał na klimacie i wyjątkowości.


Za to na deser, fani szalonych elektronicznych bitów, dostali naprawdę coś niezwykłego. Mr. Oizo, jeden z najbardziej znanych przedstawicieli francuskiej sceny electro, jako ostatnia zagraniczna gwiazda festiwalu, zagrał set na drugiej pod względem wielkości scenie. Mr. Oizo, a tak właściwie – Quentin Dupieux, zaprezentował nam swoją selekcję najlepszych nowych, jak również tych znanych, znakomitych, acz lekko już wysłużonych tanecznych utworów, które nie pozwalały zgromadzonej tam publiczności stać bez ruchu. Cała sala wypełniona była młodymi ludźmi, szaleńczo tańczącymi w rytm wspaniałych bitów płynących z głośników. To była naprawdę dobra impreza.

W tym roku oprócz atrakcji koncertowo-imprezowych, niewątpliwym wydarzeniem było przeniesienie festiwalu z "Konesera" do odświeżonego kompleksu "Soho Factory", co okazało się strzałem w dziesiątkę!!! Sale były ogrzewane, można było coś zjeść i się napić. Fajne również było to, iż nie trzeba kupować festiwalowych "kuponów" aby cokolwiek kupić na terenie festiwalu, gdyż przyjmowane były normalne karty płatnicze. Cały festiwal okazał się niewątpliwym sukcesem. Niezmiernie cieszymy się, że Warszawa ma tego typu, cykliczne wydarzenie, które ściąga do siebie fanów alternatywnej muzyki z całej Polski. Liczymy na to, iż za rok sukces będzie równie duży... jeśli nie większy!!! A Soho Factory, już szykuje się na kolejne imprezy.
Wojtek Irzyk

7 komentarzy:

  1. No chyba Autora pogrzało delikatnie...
    Mum gwiazdą i hitem? Proszę.. Faktycznie dostali aplauz całkiem niezły, ale w porównaniu z tym co się działo na Fenech Soler Theten Streets czy przede wszystkim na Oizo to aplauz był ledwo słyszalny.Poza tym nie wiem gdzie i kiedy autor "relacji" słyszał Flat Beat, chyba w domu na YT, albo nie wie jaki to kawałek, bo w secie tego utworu zabrakło - a szkoda. http://www.youtube.com/watch?v=Kv6Ewqx3PMs tak dla przypomnienia. Żałosna ta kpinorelacja
    Kuba

    OdpowiedzUsuń
  2. Mum? :)))) Ej, zmienćie nazwę na "Suck you hipsters". Takie relacje ośmieszają niszowe dziennikarstwo.

    OdpowiedzUsuń
  3. dlaczego niby autorwi najbardziej nie może się podobać koncert mum? poza tym ocenianie najlepszego gigu tylko na podstawie aplauzu no prosze Cię

    OdpowiedzUsuń
  4. mam takie jedno, ale :) jak już ktoś tu wyżej napisał, również nie słyszałam flat beat na koncercie oizo a byłam na calusienkim! poza tym nie wiedziałam, że mozna płacic kartą i biegałam po bony. na koniec zapraszam na moją relację na http://languagesofmusic.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. ‎.... niestety wyszedłem w czasie setu Mr. Oizo i poinformowano mnie, że Flat Beat był.... za kłamstewko muszę przeprosić...

    OdpowiedzUsuń
  6. Kubo, tak czy inaczej dziękujemy Ci za odwiedzenie naszej strony i komentarz. Zapraszamy ponownie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wydaje mnie się, że subiektywna ocena, to subiektywna ocena. Mnie Mum podobało się najbardziej. Było bardzo ciekawą alternatywą dla pozostałych zespołów grających przeważnie mocno elektronicznie. To, że ktoś ma inne odczucia w związku z koncertem, moim zdaniem nie powinno dyskredytować relacji. Ale to tylko moje skromne zdanie... Pozdrawiam! Miłosz.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.