sobota, 1 października 2011

Blood Orange – Coastal Grooves (2011, Domino/Isound)

Za oknem jesień, nos czerwieni się od wycierania chusteczką, w kuchni czajnik gotuje wodę na herbatę z cytryną. Włączamy Blood Orange... i..? ..do naszego pokoju wracają wakacyjne promienie słońca!  







O mój Boże! Na takie premiery czeka się latami! Gdyby Blood Orange wystawiło w nadchodzących wyborach swojego kandydata, zakreśliłbym przy nim krzyżyk obiema dłońmi i stopami. Słysząc pierwsze dźwięki najnowszego wydania zespołu z Brooklynu przeżyłem prawdziwe katharsis. Bardziej hipstersko zagrać chyba nie można. Jest oryginalnie, z pomysłem, wykwintnie i niezależnie. I słuchanie sprawia radość większą niż zjeżdżalnia w Mc Donald's pięciolatkowi.

Pierwsze z płyty „Forget It” to lekka i bardzo przyjemna kompozycja. Przywodzi na myśl The Drums, jednak to nie do końca to. Tu brzmienie jest o wiele bogatsze i pełniejsze. Podobnie rzecz ma się w „Sutphin Boulevard” – chłopaki obchodzą się w nim z gitarami bardzo subtelnie. Ostrożna zabawa dźwiękiem skutkuje tu efektem na miarę  nagrody Emmy. Myślę, że kolejny utwór („I'm Sorry We Lied”) powinien zainteresować twórców ścieżek dźwiękowych do gier. Naprawdę chciałbym strzelić w jego rytmie gola piłkarzem ulubionej drużyny albo przejść kolejny poziom platformówki. Czwarte na liście „Can We Go Inside Now?” kontynuuje historię urwaną w drugiej ścieżce. Ponownie zwinne paluszki gitarzysty przesuwają się bez najmniejszego zgrzytu po gryfie. „S'Cooled” nieco wyróżnia się na tle innych utworów iście rapowym podbiciem. Później jednak gitarki robią swoje. „Complete Failure” tak naprawdę nie ma nic wspólnego z tytułem – jest soulowo i naprawdę przyjemnie. W następnych utworach wędrujemy do krainy chilloutu i dance popu z lat mocno ubiegłych, osadzając się w okolicach roku 1980. Dev Hynes robi z wokalem tak nieprzyzwoite rzeczy, że większość obecnie śpiewających może zaszyć się w swoich norach i szlifować głosy. W podobnym stopniu porywa monumentalna solówka gitarowa z „Are You Sure You're Really Busy?”. Jak na dobrą płytę przystało, artyści postarali się o epickie zakończenie. W „Champagne Coast”  charakterystyczne brzmienie, które uzależnia już po dwóch pierwszych utworach, przybiera ostateczną formę. A potem od początku i od nowa... Co najmniej razy dziesięć!

Bardzo chciałem się poczepiać, ale nie ma czego... Zdecydowanie najlepsza płyta 2011.

9.5/10
                                               
Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.