poniedziałek, 26 września 2011

Wooden Shjips - West (2011, Thrill Jockey)

Te niespełna czterdzieści minut mija zadziwiająco szybko. Ale może to i dobrze?









Wooden Shjips już po raz trzeci hipnotyzują słuchaczy swoją szamańską i niesamowicie ciężką muzyką. Słuchając
West można poczuć, jak te gęste jak syrop melodie przyklejają się do skóry, jak zatykają nozdrza nie dając słuchaczom oddychać. Psychoza pełną (od przesterów) gębą.

Największym mankamentem nie tylko West, ale przede wszystkim Wooden Shjips jest fakt, że ten zespół… praktycznie zawsze prezentuje się tak samo. Serio! Rozwój, który niejako powinien stanowić jeden z kluczowych elementów działalności formacji, w przypadku Amerykanów nie występuje, albo występuje w niewielkiej ilości i w zbyt wolnym tempie. OK., można powiedzieć, że „przecież ten zespół opierał się zawsze na rozwiązaniach innych wielkich” i będzie to niewątpliwie prawdą, ale to nie zwalnia członków bandu z San Francisco z kreatywności. Powiększenie bagażu akordów o kilka to niewiele. Różnicę może robić to, co jest zauważalne, czyli melodyjność w kompozycjach Wooden Shjips. I dodanie większej ilości wokali. Bo w Dos ze świecą było szukać kawałków, w których usłyszeć można było śpiew. Przez to jest lepiej i ciekawiej, ale od początku

Już pierwsze sekundy otwierającego
West „Black Smoke Rise” biją w uszy buczącymi gitarami, ciężkim nastrojem i ogólnym niepokojem. Piaszczyste riffy Ripleya Johnsona biją się o pierwszeństwo z eterycznym wokalem, pozostawiając daleko w tyle nudną i monotonną perkusję. Po tym skocznym kawałku „Crossing” jawi się jako ubogi i flegmatyczny krewny openera West. Ciekawa jak polskie porno perkusja znowu daje o sobie znać, bit jest niemal identyczny jak w poprzednim tracku, lecz tutaj już gitara nie stanowi pomocy, na której można oprzeć cały numer. Atmosfera raczej pogrzebowa, zmuszająca do skojarzeń z The Doors. Prawdziwym wymiataczem nazwać można natomiast „Lazy Bones”. To, co słychać w kawałku nijak się ma do tytułu. Energiczny rytm perkusyjny i dynamiczna gitara zapraszają do tańca i…na tym można by było zakończyć wyliczanie pozytywów albo mocnych punktów krążka. Reszta jest po prostu identyczna. No, może wyróżnia się jeszcze „Looking Out”, ale to głównie przez lekką zadziorność riffów. Ale zamykający album „Rising” czy „Home” dołują niemiłosiernie, nie pozostawiając jakichkolwiek wspomnień. Ot, kawałki, które wchodzą i automatycznie wychodzą z głowy.

Bywa nudno, bywa nużąco i wtórnie. Ale tak chyba było zawsze? Aczkolwiek z drugiej strony nikt nie zarzuci, że album jest nierówny, nieprawdaż?

6/10

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.