poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Relacja z OFF Festivalu - dzień III

Ostatni dzień OFF Festivalu to z jednej strony piękna, z drugiej przykra sprawa. Jest fajnie, bo najczęściej jest to dzień, w którym organizator przewidział jak najmniej wolnego dla słuchaczy czasu. Przykra, gdyż oznacza koniec festu. Dodajmy, że w dzień był gorąc, mega słońce, a koło godziny siedemnastej prawdziwe urwanie chmury, ochłodzenie temperatury i tłumy ludzi na polu, którzy ratowali swój dobytek.

I zanim przejdziemy do części najważniejszej, jaką są same koncerty, kilka słów o organizacji. Cienko wypadła sytuacja z autobusami. Z naszej redakcyjnej ekipy tylko Mateusz mieszkał nie na polu i musiał dojeżdżać do swojego miejsca noclegowego. Busy kursowały za rzadko. Jasne, wiadomo, że nie będzie jak na HOF, czyli specjalne busy, które czekają na pasażerów, ale można to poprawić za rok.
I kwestia samego miasteczka. Trzy kontenery z prysznicami, a także taka sama liczba toi toi (jak w ubiegłym roku) to stanowczo za mało, gdy weźmiemy pod uwagę zwiększenie pola namiotowego. Źle wypadła gastronomia na polu, gdzie stale brakowało darmowego wrzątku, a którą to gorącą wodę praktycznie cały czas można było zakupić (razem z herbatą i kawą). T-Mobile trochę przekombinował z boxami na ładowanie komórek. Tylko dziesięć skrytek to również za mało, a jeśli dodamy fakt, że telefonów marki LG i starych Nokii nie można było podłączyć (brak odpowiednich końcówek w boxach), to wychodzi lipa. Szczęście, że w mediach mogliśmy doładować aparaty.
Poza tym nie ma żadnych zastrzeżeń, bo reszta wypadła znakomicie, w tym dróżka na skróty, która wychodziła nieopodal głównej bramy festiwalu.

A teraz koncerty!
Blisko Pola
Scena T-Mobile
14.30


Miałem ambicję zdążyć na „Moją Adrenalinę”, ale niestety połączenia Sosnowiec (albowiem tam rezydowałem w tym roku) – Katowice nie spełniły moich oczekiwań i doczłapałem się dopiero na „Blisko Pola”. Był to też jedyny zwycięzca konkursu T-Mobile (nagrodą był występ na festiwalu), którego miałem przyjemność oglądać. Bardzo ciekawy stylistyczny miszmasz „z gracją łączący balladę z rockiem, jazz z ambientem, trans z bluesem, psychodelię z kameralistyką” jak wisi na stronie OFFa. Co się chwali – mimo, eksperymentalnego zacięcia kompozycje wchodzą bez popitki, a słuchanie nie boli. No i frontman wygrywa jeśli chodzi o strój sceniczny.
[Mateusz Romanoski]

Ringo Deathstarr
Scena Leśna
15.35

O relację z występu Ringo Deathstarr toczyły się prawdziwe boje. Całe szczęście (jak zarządził Piotr) każdy z nas pisze tyle relacji, ile mu się żywnie podoba i potem każda z nich zaprzyjaźniona z innymi wisi na stronie. Było to najlepsze rozwiązanie z możliwych, bo dzięki niemu możecie dalej cieszyć się relacjami na „FYH!”, bez wewnątrzredakcyjnego rozłamu. Ale do rzeczy... Ringo okazał się prawdziwym kosiorem. Na płytach pewne rzeczy można przewijać, bo wtórne, bo „ile można”. Na żywo nie przewinąłbym żadnej sekundy. Godzina o której produkował się skład jest raczej szczęśliwa dla Offa, bo podobnie jak w zeszłym roku (na Pulled Apart By The Horses) zobaczyliśmy jeden z lepszych koncertów całej imprezy. Piękne melodie okraszone ścianą dźwięku zagrane z zaangażowaniem i gówniarską energią. Ringo Deathstarr na żywo to Ringo Deathstarr do potęgi entej. Nie mam pytań i nie oczekuję niczego więcej. A serduszko od pani basistki naprawdę było dla mnie. [Mateusz Romanoski]

Ringo Deathstarr chyba sami byli zdziwieni sporą ilością zebranych fanów pod sceną. A jeśli się nie zdziwili tym faktem, to na bank tym, że tak ciepło zostali przyjęci. Chora godzina (15.35) i jeszcze gorsza pogoda (nieziemski upał i słońce) nie pomogły publiczności, natomiast członkom zespołu nie przeszkodziły. „Pogoda jak w Teksasie…w styczniu” skomentował Elliott Frazier. Sam występ był po prostu „masywny”. Przestery, mocna perkusja i wydobywający się ze Sceny Leśnej chaos sprawiły, że słuchacze stali zauroczeni. Tymi czynnikami i piękną Alex Gehring, która urodą przyćmiła inną piękną wykonawczynię ostatniego dnia OFF Festivalu. Gig zaledwie półgodzinny, ale ekstremalnie energiczny. Szkoda tylko, że znowu dało o sobie znać złe nagłośnienie. Kolejny koncert, na który warto by się było wybrać w wersji klubowej. Mateusz najadł się szaleju jeśli myśli, że serduszko było dla niego! No i warto dodać, że Alex zrobiła zdjęcie publiczności swoim malutkim aparacikiem.  [Piotr Strzemieczny]

Dzień rozpocząłem od wspaniałego koncertu najlepszego klonu My Bloody Valentine z jakim kiedykolwiek się spotkałem. To był dla mnie jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Szalałem sobie pod sceną razem z nielicznym fanbejsem. Zagrali wszystkie moje ulubione utwory, na czele z przecudownym i autentycznie wzruszającym "Summer Time".
P.S Basistka Ringo Deathstarr <3 [Jakub Lemiszewski]

Paris Tetris
Scena T-Mobile
17.00

Jak słusznie zauważył mój kolega "To musi być dobry koncert, ci ludzie nie umieją nie grać". Jak powiedział, tak było. Absolutnie szalona muzyka nieco przypominająca eksperymenty Deerhoof. Bonusowe punkty za pana Pi na końcu! Każdy zespół, w którym gra Macio Moretti, to koncertowa bomba! Po Paris Tetris rozpoczęła się potworna ulewa, a co za tym idzie chwilowa przerwa w koncertach. [Jakub Lemiszewski]
                                                                                                        
Junip
Scena Leśna
18.45

Miałem na nich nie iść, ale stwierdziłem, że grzanie sobie miejsca na Liarsów dwie godziny przed ich gigiem to jednak lekka przesada. Jedno z pięknych zaskoczeń OFFa. Najlepszy folkujący, wzruszający smęt, jaki słyszałem od niepamiętnych czasów. No i wrażliwiec Jose polecający rzeźników z Liturgy. Trochę jakby Izrael polecał przyłączenie się do palestyńskiej armii, ale na tym też polega urok tego festu. [Mateusz Romanoski]

Po wypiciu wymarzonej kawy na polu namiotowym (stale brakowało wrzątku!) i bohaterskim odratowaniu namiotu wraz z całym jakże cennym dobytkiem wróciłem na fest, żeby w końcu popatrzeć sobie na Jose Gonzalesa i jego zespół Junip, który – wbrew temu, co myślą niektórzy – jest ze Szwecji, a nie Hiszpanii O_o
Folkowe ballady, które serc w ten chłodny i deszczowy dzień nie rozpalą sprawdziły się jednak idealnie. Podłoże, chociaż mokre, zajęte było od siedzących w transie słuchaczy, a ci, którzy woleli jednak stać, również nie narzekali. Fields na żywo wypada o wiele lepiej, a kojący głos Gonzalesa przeniósł widzów w skandynawski świat. [Piotr Strzemieczny]

Liturgy
Scena T-Mobile
18.45


Chyba nikt przed koncertem nie traktował ich do końca poważnie. Wszyscy moi znajomi pukali się w czoło, gdy mówiłem im, że idę posłuchać eksperymentalnego black metalu. Niech ciężko żałują za swoje przewinienie, bo koncert był świetny. Właściwie z prostackim metalem nie miało to absolutnie nic wspólnego - bliżej tej muzyce było do noise’u i ambientu połączonego z matematyczną sekcją rytmiczną (The Psychic Paramount to dobry trop). Nawet lider zespołu prezentował się zupełnie nie-metalowo, bowiem wyglądał jak nieco przestraszony chłopczyk w ciuszkach z H&M. Jeden z ciekawszych koncertów tegorocznego Offa - polecam zaznajomić się z ich najnowszą płytą
Aestheica. To naprawdę coś zupełnie nowego - rzeczywiste łamanie schematów. [Jakub Lemiszewski]


Anna Calvi
Scena Trójki
19.40

Kolejna pani, której chciałbym piec codziennie szarlotkę. Anna na żywo, a Anna na płycie, to jednak „niebo a ziemia”. Takiego mocnego i pełnego emocji głosu nie spodziewałem się słuchając jej debiutanckiego krążka. Krótki występ Angielki pozwolił wysuszyć się po mocnym deszczu i zmusił głowę do rozpoczęcia kalkulacji, czy finansowo się wyrobię na jej październikowy koncert. Rany, jak ta siła i energia potrafią się zmieścić w tej filigranowej osóbce? „First We Kiss” i „I’ll Be Your Man” bezapelacyjnie najpiękniejszymi piosenkami gigu Anny Calvi. I to słodkie „thank you” po każdej piosence. A że zagrała bardzo krótko (sama wyznała, że ma problem z ręką), to można było się wyrobić na dużą część Liars. Chciałbym być piegiem na jej policzku. [Piotr Strzemieczny]

Liars
Scena mBank
19.40

W przeciwieństwie do Mogwai i Polvo Liarsi spełnili moje oczekiwania z nadwyżką. Chyba najbardziej dziki gig Offa. Kompletnie obłędny wokal gigantycznego Angusa Andrewa, chaotyczne brzmienie doskonale odtworzone na koncercie. Do tego bezbłędna setlista. Ostatni numer gigu i pierwszy numer bisu („Plaster Casts Of Everything” i „Be Quiet Mt. Heart Attack!”) to najlepsze rzeczy, które mogli mi sprezentować. Sądząc po reakcji publiki, nie tylko mi. [Mateusz Romanoski]

Gdybym jeszcze zobaczył tego roku w Katowicach The Car is on Fire, to miałbym piękny „powrót do przeszłości”, czyli sierpień 2004, warszawski Jazzgot i wspólny z Liars gig (ha, było się! +10 do lansu). TCIOF nie obejrzałem, byłem za to na około połowie (tak plus/minus) bandu z Brooklynu. I całe szczęście, że Anna Calvi skończyła grać wcześnie, bo na Liars po prostu trzeba było być. Szaleńczy taniec Angusa Andrew, który momentami przypominał sceniczne wyczyny Nicka Cave’a, zajebista setlista, dużo, ale to dużo tańca w tłumie. Do końca nie wyrobiłem (uciekłem po pierwszym bisie), bo intensywnie wzywał toi toi. Ale usłyszeć na żywo „Be Quiet Mt. Heart Attack!” czy „Loose Nuts on the Velandrome” – bezcenne. [Piotr Strzemieczny]

Deerhoof
Scena Leśna
20.45

To między innymi dla nich przyjechałem na tegorocznego Offa. To był wspaniały koncert pełen radości i luzu. Dziwie się, że ta radość niespecjalnie udzielała się publiczności. Tak czy inaczej skakałem jak głupi przy "Perfect Me" oraz cieszyłem się jak dziecko na pierwsze dźwięki "Fresh Born". Greg Saunier to chyba jeden z najlepszych perkusistów na ziemi. Szkoda, że w tym samym czasie grała Oneida. [Jakub Lemiszewski]
Gdy ogłaszali Deerhoof na OFF Festivalu, cieszyłem się bardzo, bo miałem w pamięci ich bardzo dobry gig w warszawskim Powiększeniu. Pamiętałem rozmowę z sympatyczną Satomi Matsuzaki oraz dłuższą pogawędkę z jeszcze cieplejszym Gregiem Saunierem i tym, że dał mi za darmo plakat i jeszcze go podpisał! (wow, cóż za wyróżnienie!). Po OFFie stwierdzam, że band z San Francisco lepiej spisuje się w ciasnym klubie, gdzie wyczuć można tę specyficzną i przede wszystkim odpowiednią atmosferę. Może wpływ na moją recepcję miała, co tu ukrywać, słaba ostatnia płyta Deerhoof vs Evil, a może przemoczenie i zmęczenie, ale nowe kawałki mi nie przypasowały. „Basket Ball Get Your Groove Back” słyszałem już z namiotu w gastronomii, gdzie brałem kawę i spotkałem kolegę z rodzinnej wsi. Wolę ich klubowo i moje uczucie do Deerhoof na pewno nie przygasło, bo wiem na co ich stać, gdy za materiał obiorą starsze kawałki. I jeszcze coś bardzo miłego, a mianowicie znowu Greg. Jak ja uwielbiam tego człowieka. To, jak się zachował na scenie było mega. Jego przemowa o tym, że w Polsce byli wiele razy, i w Katowicach też, ale nigdy nie grali na OFF Festivalu, i te jego łzy – tego się nie zapomina. [Piotr Strzemieczny]

dEUS
Scena mBank
22.00


Nie wiem, czy to kwestia zmęczenia, czy średniego moim zdaniem doboru repertuaru, czy też deszczu, ale legenda belgijskiej alternatywy nie zmiotła mnie z powierzchni ziemi. I nawet nie mogę racjonalnie wytłumaczyć dlaczego. Barman nie dość, że ma bardzo przyjemne nazwisko, jest frontmanem z krwii i kości, który paroma ruchami łapie publikę za gardło i nie puszcza, do tego towarzyszą mu naprawdę wyśmienici muzycy. Nie wiem o co mi chodziło, bo przecież dEUS to z wszech miar zacny skład. „Suds & Soda”, „Bad Timing”, tytułowy kawałek z „Kieszonkowej Rewolucji” i przedpremierowa niespodzianka z nowej płyty – te momenty zapamiętam na długo. Obok Mogwai przedstawiciel sortu : „nie wiem czego się uczepić, ale nie klepie jak powinno”.
[Mateusz Romanoski]

Twin Shadow
Scena Trójki
22.00

Zamiast na dEUS (trochę żałowałem), wybrałem się na Twin Shadow. Powód? Bardzo dobry debiutancki album. I nie mogę powiedzieć, że się zawiodłem. George Lewis wypadł bardzo fajnie, a zespół mu w tym pomógł. Kompozycje zawarte na Forget nic nie stracił, dzięki wzbogaconym aranżacjom. OK., można się przyczepić, że ta prostota, marzycielskość i nostalgia znane z płyty nie błyszczą, ale dzięki temu występ był bardziej energiczny. Lewis oczywiście musiał się podlizać publiczności, że ma korzenie około-polskie (?), że jest cudownie i mu się podoba, ale nic w tym dziwnego. Namiot wypełniony był praktycznie maksymalnie, co musiało artystę lekko zdziwić. „When We’re Dancing”, „Shadow Shooting Holes” i „At My Heels” to perełki, które w Katowicach Twin Shadow doszlifował do perfekcji [Piotr Strzemieczny]

Konono No.1
Scena T-Mobile
23.00


Nie jestem wielkim muzycznym znawcą, a co dopiero znawcą muzyki z Demokratycznej Republiki Konga, ale to co mnie spotkało po wypadzie „pod strzechy” i powrocie na teren festiwalu było pod względem bansu numerem jeden Offa (nie zabijcie mnie, ale dla mnie nawet przebili Deacona). Spontaniczność, pozytywna energia (nie lubię używać tego określenia, bo kojarzy mi się z reggae wieśniactwem, ale czasem trzeba) w natężeniu w Europie chyba nie spotykanym. Biorąc pod uwagę, że Public Image Ltd. (bardzo zacnych) pokonał trip do „karczmy pod strzechą” (polecam miłośnikom napojów wyskokowych, albowiem wyskok do „karczmy pod strzechą” jest miłą i niewiele droższą alternatywą wobec wyskoku do Reala) – piękne zakończenie pięknego festiwalu.
[Mateusz Romanoski]

Ariel Pink’s Haunted Graffiti
Scena Leśna
23.05

Po koncercie Deerhoof zostałem zaraz pod sceną by być jak najbliżej boskiego Ariela i jego świty. Już samo oglądanie próby dźwięku było czymś niezwykłym. Każdy drobny gest Ariela Pinka w stronę publiczności wywoływał gromkie owacje - a to dopiero była próba dźwięku (bardzo staranna!). Kiedy nastała 23:00 pod sceną leśną było już naprawdę tłoczno. Wyjście zespołu na scenę wzbudziło prawdziwą euforię, występ otworzył utwór "Hardcore Pops Are Fun" z albumu "House Arrest". Brzmiało to niesamowicie potężnie, zupełnie jak rockowy klasyk grany przez jeden z legendarnych zespołów. Padał bardzo intensywny deszcz co tylko dodawało koncertowi aury niesamowitości. Później przyszła pora na najbardziej rozpoznawalne "Round and Round". Refren odśpiewany chóralnie przez liczną publiczność znów nasunął mi skojarzenia z koncertem "światowej gwiazdy" przy czym wszystko to było zupełnie spontaniczne i szczere. Ariel Pink miotał się po scenie tu i z powrotem czasami stojąc na krawędzi sceny - w pewnym momencie o mało nie spadł na dół. W ogóle w ten wieczór kojarzył mi się wizualnie nieco z Brucem Dickinsonem z Iron Maiden. Kolejne utwory to mało znane "Witchhunt Suite For WW3", "Flying Circles" i fenomenalne "Helen" - dobrze, że Ariel sięgnął po utwory z "House Arrest", bowiem sprawiło to mnóstwo radości tym najbardziej wtajemniczonym. Druga połowa setu była powrotem do największych przebojów znanych z "Before Today". Było "Bright Lit Blue Skies", było "L'estat (Acc. to the Widow's Maid)", "Fright Night" i "Beverly Kills". Pod sceną unosiła się atmosfera euforii, radość niemal się materializowała w powietrzu. czuło się, że to co się dzieje jest ważne dla bardzo wielu ludzi. Było w tym koncercie coś wielkiego i doniosłego. Na koniec zespół zagrał balladę "For Kate I Wait", ktoś Arielowi rzucił kwiaty na scenę. To wszystko było nieziemskie. Ariel Pink był w doskonałej formie, może to polscy fani go tak napędzili a może po prostu wyciągnięto wnioski ze słabego koncertu na Primaverze. Cichy bohater tego koncertu to przeszczęśliwy Kenny Gilmore (swoją drogą - błagam nagraj w końcu jakieś LP!). Hmm to był chyba mój koncert życia. [Jakub Lemiszewski]

I nasze Top Pięć OFF Festivalu:

Jakub Lemiszewski:


1. Ariel Pink's Haunted Graffiti i długo długo nic
2. Deerhoof
3. Ringo Deathstarr
4. Primal Scream
5. Liturgy

Mateusz Romanoski:

1. Ringo Deathstarr
2. Barn Owl
3. Liars
4. How To Dress Well
5. Warpaint / Junip

Piotr Strzemieczny:

1. Primal Scream
2. Anna Calvi
3. Junior Boys
4. Ringo Deathstarr
5. Twin Shadow

1 komentarz:

  1. Zdecydowanie zgadzam się z ostatnią relacją dot osoby Ariela Pink'a i jego bandu!! Również zajęłam miejsce sobie (a siostrze - prawie ..) po koncercie Deerhoof i zostałam tam długo długo po ostatecznym zejściu Ariela ze sceny, a nawet kiedy następny zespół się ,,rozkładał".
    Racja, tam działo się coś bardziej niezwykłego od zwykłego niezwykłego! Do tej pory liczę ile dni temu dane mi było przeżywać to w Katowicach, zresztą, zaliczam Ariel Pink's Haunted Graffiti w poczet wykonawców (Ariel #1), po koncercie których może nastąpić koniec Świata.
    minusem jedynym tego koncertu/WYDARZENIA był pewnien incydent: jakiś bezczelny koleś wyrwał mi z ręki setlistę, którą jeden z muzyków nakazał ochronie mi dać i obiecuję się za to zrewanżować, mwha ha.
    oh redakcjo pozdrowienia,
    Magda

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.