poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Pink Punk Fest - relacja


W sercu Poznania przez cztery dni z rzędu grały najciekawsze zespoły noise’owego i eksperymentalnego undergroundu. Od math-rockowego Niematotamto przez noisowe BNNT, aż po hip-hopowe Napszykłat. Tego nie można było przegapić!




Pink Punk Fest otworzył koncert Niematotamto. Instrumentalny duet gitara + perkusja zrobił na mnie ogromne wrażenie już od pierwszych taktów. Math-rockowe riffy grane były z chirurgiczną precyzją godną podziwu. Co ciekawe, duetowi udało się uniknąć przekombinowania pomysłów. Ich muzyka jest agresywna i duchem nawiązuje do punka i hardcore’u. Z całą pewnością będę uważnie śledził poczynania tego młodego zespołu. 

Jako gwiazda wieczoru wystąpił piekielny Masturbator. Headlinerzy dwóch ostatnich edycji Jarocina grają pastisz thrash metalu i metalu ogólnie - przy czym robią to lepiej i znacznie bardziej porywająco niż setki "poważnych" metalowych chord. Zawsze ich koncerty są dla mnie sentymentalnym powrotem do lat dorastania, kiedy też grałem metal i słuchałem Slayera z kasety. Wszyscy bawili się równie dobrze - zblazowani hipsterzy, starzy i młodzi metalowcy oraz okoliczni żule. Dałem się porwać piekielnemu pogo. Wszyscy razem na zawołanie "Czy jest Tu Piekło!?" bez wahania odpowiedzieli "TAK!".

Drugi dzień minifestiwalu rozpoczął przedziwny performance duetu KZK. Trudno powiedzieć o co tym ludziom mogło chodzić.  Piętnastominutowy występ brzmiał jak doprowadzona do ekstremum parodia poczynań Merzbowa. Parodia nadętej, przeintelektualizowanej ultra-awangardowej sztuki w ogóle. Innego sensu w tym nie widziałem, tak czy inaczej moje uszy krwawiły.

Niedługo po zakończeniu występu KzK na scenę weszli noise-rockowcy z Plum. Swój występ rozpoczęli od mniej znanych utworów ze starszych wydawnictw, by z czasem przejść do kawałków z najnowszej płyty Hoax (póki co najlepszy polski album w tym roku!). To był świetny, porywający koncert i byłbym pewnie zachwycony, gdyby nie potworne kłopoty z nagłośnieniem (nieźle się oberwało akustykowi na facebookowym profilu Pink Punk). Koncert zakończył się długim transowym utworem w marszowym tempie - to robiło wrażenie!

Trzeci dzień rozpoczął koncert duetu BNNT (w składzie Daniel Szwed i Konrad Smoleński). Był to jeden z najbardziej nietypowych gigów jakie widziałem, bowiem zamaskowani muzycy grali na samochodzie przyozdobionym paprotkami i czarnymi flagami (BNNT grywa również w terenie: Link). Muzykę duetu śmiało można nazwać ekstremalnym odłamem noise’owego terroryzmu. Przesterowane brzmienie gitaro-bomby w połączeniu z perkusyjną masakrą wywarło na mnie piorunujące wrażenie. Ogólnie brzmienie formacji można przyrównać do Lightning Bolt. Niestety trochę niepotrzebnie do występu BNNT wtrącali się muzycy Ed Wood. Popsuło to minimalistyczny koncept koncertu. 

Tuż po występie BNNT na scenie pojawił się noise-rockowy duet Ed Wood, nietypowo zaczynając swój występ od coveru piosenki Tadeusz Woźniaka "Zegarmistrz Światła". Chwilę potem brzmieli jak grindcore’owe Anal Cunt, za chwilę jak No Age, a jeszcze kapkę potem jak Behemoth. Występ tego zespołu to zupełnie szalona, nieprzewidywalna przejażdżka muzycznym rollercoasterem. Niestety cały koncert zniszczyło koszmarne nagłośnienie i akustyk z drewnianym uchem. Po raz 
pierwszy spotkałem się z sytuacją, żeby zespół przerwał występ z powodu złego nagłośnienia (było naprawdę źle - trudno bowiem osądzać lo-fi noise rockowy zespół o nadmierne audiofilstwo!). Niestety tym niezbyt miłym incydentem zakończył się trzeci dzień Pink Punk Fest. 

W ostatnim dniu jako pierwszy wystąpił Woody Alien. Niezawodny koncertowy czołg, jakim jest duet Piekoszewski-Szwed nie 
zawiódł i tym razem. Zespół wystąpił zagrał z precyzją i polotem wszystkie swoje największe "przeboje". Pod sceną szaleństwo, któremu też dałem się porwać. Trudno opisywać koncert, któremu nic nie można zarzucić - jeśli Woody będzie kiedyś grał w waszej okolicy musicie się tam wybrać - koniecznie. 

Ostatnim wykonawcą na mini-festiwalu było hip-hopowe Napszykłat. Niestety był to dla mnie najmniej udany koncert ze wszystkich, które odbyły się przez kilka ostatnich dni. Może to kwestia złego nagłośnienia albo mojego spaczonego gustu, ale dla mnie (i nie tylko dla mnie) był to koszmarnie słaby i męczący występ. Właściwie poza miarowym, przesterowanym buczeniem nie pamiętam z tego koncertu absolutnie nic. Polecam jednak zaznajomić się ze studyjnymi nagraniami zespołu, które są całkiem interesujące. 



Tak oto zakończył się Pink Punk Fest - wspaniała inicjatywa, która, mam nadzieję, rozwinie się w przyszłości do dużo większych rozmiarów. To była doskonała okazja do posłuchania na żywo najciekawszych projektów z Poznania i okolic. Jestem pełen podziwu dla organizatorów, bowiem zorganizowanie takiego przedsięwzięcia na pewno nie należało do łatwych!

Jakub Lemiszewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.