David Comes To Life to dopiero trzeci długogrający album Kanadyjczyków, jednak ich wszystkich nagrań nie sposób zliczyć – przed debiutancką płytą wydali niesamowicie ogromną liczbę singli, EP-ek, Splitów, mixtape’ów itd. Łącznie na Hidden World, The Chemistry Of Common Life i David Comes To Life znalazło się około 210 minut muzyki. Przypomnieć, że to tylko trzy krążki? Dużo? No właśnie, więc nie ma się co dziwić, że na najnowszych nagrań bandu pochodzącego z Toronto wyszło w sumie osiemnaście. I, co z całą pewnością należy podkreślić, żadne nie zawodzi.
I właśnie teraz, w trzy lata po wydaniu ostatniego krążka, Damian Abraham i spółka postanowili wypuścić koncept hardcore-operę. Brzmi nierealnie? Na pierwszy rzut oka – tak, jednak Fucked Up udowodnili, że nie znają słowa „bariera”, że nie wiedzą co to umiar. I dobrze. Ale zahaczę o fabułę, bo to ona spełnia na David Comes To Life pierwszorzędną rolę.
Jak każda historia, tak i ta posiada głównego bohatera. Jest nim David Eliade, osoba, która pojawiła się już na pierwszej płycie Fucked Up, Hidden World. David mieszka w Byrsdale Spa, fikcyjnym miasteczku leżącym gdzieś w Wielkiej Brytanii. Pracuje w fabryce żarówek (stąd taki motyw na okładce) i poznaje Veronicę Boisson, komunistyczną działaczkę, w której od razu się zakochuje. Aby okazać jej swoje uczucia, przyłącza się do jej działań, w tym przypadku – protestu. Tam dziewczyna ginie, a chłopak zostaje oskarżony o jej śmierć przez anonimowego narratora opowieści. Przygnębiony tym przebiegiem sytuacji, David myśli o samobójstwie. Wszystko zmieniają zeznania byłej dziewczyny Davida, Vivian, która była świadkiem śmierci Veroniki. Jak można się domyślić, z czasem Davidowi wraca chęć do życia, ponawiają się uczucia itd.
Konceptualne albumy mają to do siebie, że czasem ciężko zrozumieć wszystko przy pierwszych odsłuchach. Aby wyłapać całościowy sens przekazu, należy katować i katować krążek, wsłuchiwać się w niego, a przy okazji poznać punkt widzenia autora. Fucked Up nie ułatwili zadania słuchaczom, gdyż swój materiał podzielili na cztery akty, w których główny bohater niejako walczy z nieznanym i ‘beztwarzowym” narratorem. Smaczku, szczególnej uwagi dodaje podział narracji na osoby – nie mamy do czynienia tylko z jednoosobowym opisem sytuacji, lecz patrzymy na sytuacje z perspektywy kilku osób, w tym Davida, czy jego ex, Vivian Benson. Ten zabieg bez wątpienia może namieszać w głowie, tudzież sprawić problemy z odbiorem przekazywanych przez Kanadynczków treści. Zgrabnie komponują się ze sobą głosy Damiana oraz Sandy Mirandy, której twee popowy wokal z natury powinien „wymiękać” przy mocnym i ciężkim growlu Abrahama.
I właśnie teraz, w trzy lata po wydaniu ostatniego krążka, Damian Abraham i spółka postanowili wypuścić koncept hardcore-operę. Brzmi nierealnie? Na pierwszy rzut oka – tak, jednak Fucked Up udowodnili, że nie znają słowa „bariera”, że nie wiedzą co to umiar. I dobrze. Ale zahaczę o fabułę, bo to ona spełnia na David Comes To Life pierwszorzędną rolę.
Jak każda historia, tak i ta posiada głównego bohatera. Jest nim David Eliade, osoba, która pojawiła się już na pierwszej płycie Fucked Up, Hidden World. David mieszka w Byrsdale Spa, fikcyjnym miasteczku leżącym gdzieś w Wielkiej Brytanii. Pracuje w fabryce żarówek (stąd taki motyw na okładce) i poznaje Veronicę Boisson, komunistyczną działaczkę, w której od razu się zakochuje. Aby okazać jej swoje uczucia, przyłącza się do jej działań, w tym przypadku – protestu. Tam dziewczyna ginie, a chłopak zostaje oskarżony o jej śmierć przez anonimowego narratora opowieści. Przygnębiony tym przebiegiem sytuacji, David myśli o samobójstwie. Wszystko zmieniają zeznania byłej dziewczyny Davida, Vivian, która była świadkiem śmierci Veroniki. Jak można się domyślić, z czasem Davidowi wraca chęć do życia, ponawiają się uczucia itd.
Konceptualne albumy mają to do siebie, że czasem ciężko zrozumieć wszystko przy pierwszych odsłuchach. Aby wyłapać całościowy sens przekazu, należy katować i katować krążek, wsłuchiwać się w niego, a przy okazji poznać punkt widzenia autora. Fucked Up nie ułatwili zadania słuchaczom, gdyż swój materiał podzielili na cztery akty, w których główny bohater niejako walczy z nieznanym i ‘beztwarzowym” narratorem. Smaczku, szczególnej uwagi dodaje podział narracji na osoby – nie mamy do czynienia tylko z jednoosobowym opisem sytuacji, lecz patrzymy na sytuacje z perspektywy kilku osób, w tym Davida, czy jego ex, Vivian Benson. Ten zabieg bez wątpienia może namieszać w głowie, tudzież sprawić problemy z odbiorem przekazywanych przez Kanadynczków treści. Zgrabnie komponują się ze sobą głosy Damiana oraz Sandy Mirandy, której twee popowy wokal z natury powinien „wymiękać” przy mocnym i ciężkim growlu Abrahama.
Przy realizacji trzeciego krążka Fucked Up poprosili o pomoc współpracującą już wcześniej z hardcore’ową kapelą Jennifer Castle (kanadyjska singer/songwriterka, która występowała już na Year of the Pig) oraz znaną z Cults Madeline Follin. Pierwsza wciela się w rolę Vivian, druga „gra” Veronicę.
David Comes To Life jawi się jako jedna z lepszych płyt Fucked Up. Utwory stały się bardziej wyważone, każdy mógłby pretendować do poziomu singla. Wiadomo, koncepcyjny album nie jest prostą rzeczą - zarówno dla zespołu, jak i słuchacza, jednak Kanadyjczycy odnaleźli się w tych ramach bardzo dobrze. Nadal mamy do czynienia z tymi charakterystycznymi dla bandu hałaśliwymi melodiami, wciąż „Pink Eyes” posiada tę niesamowitą w głosie siłę. Mało tego, najnowszy album ukazuje tego wokalistę w całkiem nowym świetle, bo chyba można przyznać, że Abraham nigdy wcześniej nie brzmiał tak solidnie.
Fucked Up odeszli od koncepcji typowo punk-hardcore’owych. Rockowa opera, jaką jest David Comes To Life, otwiera nową drogę temu zespołowi, pokazuje wysokiej klasy umiejętności Kanadyjczyków, jeśli tylko da im się wolną rękę i możliwość improwizacji. Temat – jak wspomniałem – trudny, ale Fucked Up udowodnili, że tylko oni mogliby nagrać soundtrack do takiej tragedii. Tragedii, której nie da się wytrzymać bez napicia się piwa. Specjal pomógł znieść cierpienia młodego Davida. Na zdrowie! Za Fucked Up! Za Kanadę!
Fucked Up odeszli od koncepcji typowo punk-hardcore’owych. Rockowa opera, jaką jest David Comes To Life, otwiera nową drogę temu zespołowi, pokazuje wysokiej klasy umiejętności Kanadyjczyków, jeśli tylko da im się wolną rękę i możliwość improwizacji. Temat – jak wspomniałem – trudny, ale Fucked Up udowodnili, że tylko oni mogliby nagrać soundtrack do takiej tragedii. Tragedii, której nie da się wytrzymać bez napicia się piwa. Specjal pomógł znieść cierpienia młodego Davida. Na zdrowie! Za Fucked Up! Za Kanadę!
8.5/10
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.