czwartek, 21 lipca 2011

White Denim – D (2011, Downtown)

Chłopacy* z White Denim są bardzo pomysłowi. Płytę nazwali najprościej i najwymowniej, jak tylko się dało. D to przecież czwarta litera w alfabecie i, tak na marginesie, czwarty studyjny album Amerykanów.




Fits udowodniło, że kwartet z Austin (w stanie Teksas) umiał odciąć się od łatki „zespołów jednego przeboju”, którą wielu krytyków próbowało im przypiąć po chwytliwym kawałku „Let’s Talk About It” z 2007 roku. Trzeci album ukazał Amerykanów w bardziej mrocznym i posępnym, a przy tym mocno hałaśliwym wydaniu. Za największy hit płyty, która typowych wymiataczy była pozbawiona, uznano „I Start To Run”. O reszcie utworów można było powiedzieć, że stanowiły dobrą i wyrównaną całość. Wyróżniał się wyżej wspomniany numer. I po tym lekko depresyjnym krążku przyszedł czas na dodanie odrobiny światła do nagrań White Denim. Tak właśnie jest na „czwórce”. Choć bez przesady.

Zaczyna się od wesołego i energicznego „It’s Him!”. Soft-rockowy „otwieracz” nie brzmi już tak garażowo jak chociażby „Radio Milk How Can You Stand It” z Fits. Mniej tu kakofonii spowodowanej przesterowanymi gitarami. Zespół zdecydował się na lekkie i melodyjne tło zmieszane z bluesową linią basu, a wokal – co chyba jest rzeczą naturalną – wzbudza skojarzenia z Teksasem. „Burnished” pachnie ciemnym prawdziwym ranczo i wszystkimi tymi atrybutami dzikich miejscowości w okolicach Austin: są mocniejsze, psychodeliczne riffy, są spiralne „wędrówki” gitar w temacie. Utwór zresztą bezbłędnie łączy się z kolejnym na płycie „At the Farm”. Puszczone po kolei zlewają się ze sobą, tworząc tym samym blisko siedmiominutowy, nabuzowany chaosem i miłością do jamowego eksperymentowania track, który równie dobrze można by było określić jako liryczny wstęp („Burnished”) oraz instrumentalne rozwinięcie oparte na kapitalnej perkusji. Można pokusić się także o stwierdzenie, że to właśnie ona - oraz jej „pan i władca” - Joshua Block -  tworzą klimat piosenki.
Gdy ostatnie brzmienia bębnów i gitary grają słuchaczom w uszach, zespół szybko ściąga odbiorców na ziemię, gdyż melancholijne „Street Joy” może przyprawić o depresję. Spokojna ballada  zaczyna się akustyczną partią gitary, takim miłym dla ucha „plumkaniem” w stylu alt-country. Melodyjny refren również robi swoje – wpada w ucho, a duża w również rola Jamesa Petralli, wokalisty White Denim, który w tym utworze czaruje swoim marzycielskim śpiewem.
„Anvil Everything”, w pierwszych sekundach trwania, może za to śnić się po nocach. Jednak nie będzie to kolorowy sen z hefalumpami z disney’owskiej wersji Kubusia Puchatka, lecz koszmar przepełniony wokalem  na podobieństwo Matthew Bellamy'ego. Dobrze, że wraz z utworem rozwija się również linia melodyjna i z muse-podobnego prog.rocka kompozycja przechodzi w eksperymentalno indie rockowy twór z bitem lekko podchodzącym pod chaotyczne bębny Vampire Weekend (oczywiście bez pojazdu dla White Denim), przez co staje się bardziej przyswajalny i końcówki słucha się naprawdę przyjemnie.

Opisując D nie sposób nie wspomnieć o dwóch ostatnich i przy okazji chyba najlepszych utworach płyty - „Is And Is And Is” oraz „Keys”. Pierwszy to ładne połączenie lekkiej psychodeli (zwrotki) oraz klasycznego westcoastowego rocka w refrenie, w którym Petralli znowu staje na wyżynach i w kapitalny sposób udowadnia, że jest dobrym piosenkarzem (sinusoidalny śpiew itd.). „Keys” zaś stanowi kolejną balladę utrzymaną w klimacie alt-country, idealną na zakończenie albumu. Przyzwoicie wycisza bo mocniejszych i bardziej zakręconych kawałkach (wymieniony przed chwilą „Is And Is And Is”, „Bess St.”), napawa pozytywnymi myślami po smętnym „Street Joy”.

Mocną stroną bandu pochodzącego z Teksasu było i jest eksperymentowanie ze stylami i brzmieniami, czy też umiejętność łączenia utworów w spójną całość. Dowodów długo nie trzeba szukać, gdyż D jest chyba najlepszym albumem White Denim. Racja, jest kombinowanie, które – na pierwszych kilka odsłuchów – może dawać fałszywą wizję zagubienia w materiale: piosenki są aż nadto różnorodne, indywidualne i jakże inne od tych, które można było usłyszeć na Fits. W tym tkwi jednak urok płyty – razem brzmią pysznie.

7.5/10

Piotr Strzemieczny

*Jestem konserwatywny i używam staropolskiej odmiany słowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.