niedziela, 12 czerwca 2011

The Kills - Blood Pressures (2011, Domino)

Niby inaczej, niż na ostatnim albumie, bo z powrotem do „korzeni”, a tak naprawdę nudno i nieporywająco. Może i The Kills skorzystali ze współpracy połowy duetu w The Dead Weather, ale tego dynamizmu i agresji jakoś brak. Ot, płyta, która powstała, a która równie dobrze mogła się wcale nie ukazywać.


Na wstępie zaznaczmy tę jedną, co prawda drobną, acz kluczową kwestię – Alison Mosshart, często w tym tekście zwana VV (co nie powinno dziwić), grała i gra w The Kills, a nie, jak słyszałem podczas ubiegłorocznego Heineken Open’er Festivalu, w The Hives. Taki mały szczegół, a jednak ważny. Bo, jak przystało na hatera i wyznawcę teorii „fajnie jest na debiutanckim krążku, a potem to wszystko jakoś się pogarsza”, teorie i plotki o Alison są często nieźle wyolbrzymiane. Ale skupmy się na Blood Pressures, czwartej już płycie amerykańsko-angielskiego duetu.

Przyznam, że nigdy wielkim fanem The Kills nie byłem. OK., grali brudne dźwięki, pełne szorstkiego i dusznego klimatu, co można uznać za plus, ale jednak nie porywali mnie swoją twórczością. I, tak jak wspomniałem, zespół należy do kategorii tych bandów, których pierwsza płyta jest bardzo dobra, a dalej już coraz gorzej i bardziej bije monotonią.

I tak jest na „Blood Pressures”. Niby psychodeliczne i niegrzeczne, wypełnione zachrypniętym od papierosowego przepalenia śpiewem VV piosenki nawołują do tego, co The Kills prezentują od ponad dekady (wyjątkiem komercyjny, nastawiony na produkcję singli Midnight Boom), jednak coś tu jest nie tak. Być może to zafascynowanie działalnością Jacka White’a, czyli maksymalne uproszczenie wszystkich melodii, na pierwszym miejscu stawiając zminimalizowanie dynamizmu perkusji (dowód? Wszystkie płyty The White Stripes!), a może to po prostu Alison została pochłonięta swoim ostatnim projektem, Dead Weather?

Siląc się na wymienienie dobrych momentów płyty, należałoby z pewnością wymienić openerowy „Future Starts Slow”, w którym główną rolę odgrywa agresywna i zaczepna gitara, a także „Nail In My Coffin”. Reszta niestety albo przypomina supergrupę dowodzoną przez “utalentowanego pana White’a“, albo po prostu… przynudza.

5/10

Piotr Strzemieczny

(jest to przedruk recenzji tego autora, która ukazała się na livelife.pl) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.