Nie będę oryginalny, ale taka jest prawda – Pala to zdecydowanie faworyt na płytę tegorocznego lata. Friendly Fires łamią również często spotykaną ostatnio zasadę, że fajne zespoły na drugim krążku wypadają dramatycznie.
Po niespełna trzech latach Anglicy wypuszczają swój kolejny album. Czy się opłacało czekać? Na wstępie należy przyznać, że tak. Jeśli komuś podobał się self-titled, to sophomore’em z całą pewnością nie będzie zawiedziony. Jedenaście utworów utrzymano w stylistyce znanej już z debiutu, jednak w nagraniach Friendly Fires można wyczuć tę świeżość i chęć dalszego podbijania światowych rynków muzycznych, czego nie można jednak powiedzieć o porównywanym do FF Klaxons. To chyba niezła rekomendacja, nieprawdaż?
Dalszymi czynnikami zachęcającymi są już tylko i wyłącznie utwory zamieszczone na drugim albumie. Skoczne melodie, szybki beat i radosny głos Eda Macfarlane’a. A wszystko utrzymane w wakacyjnej, modnej ostatnimi czasy stylistyce chillwave. Tak jest praktycznie przez jedenaście piosenek. Praktycznie, gdyż Friendly Fires znakomicie wyważyli nastroje w poszczególnych utworach. Są momenty radosne i wypełnione słońcem, są leniwe, ułożone wręcz na leżakach gdzieś na odległej wyspie dźwięki, słyszymy także utwory spokojne, dryfujące po głębokich wodach oceanu. O, taka różnorodna jest Pala.
Otwierający album „Live Those Days Tonight” znany był już od marca, kiedy to Zane Lowe puścił utwór w swojej audycji w BBC Radio 1. Co prawda kawałek ten może brzmieć podobnie do tego, co słyszeliśmy wcześniej (gitara jak w „Kiss of Life”, piosence zapełniającej przerwę miedzy krążkami, wokale podchodzące trochę pod „Jump Into Pool”), jednak swoistym novum jest dynamiczna i połamana perkusja, budząca skojarzenia z „tropikami”, a samo nagranie lekko przypomina radosny funk spod znaku Jamiroquai.
Prawdziwym wymiataczem płyty jest jednak „Blue Cassette”, kawałek zbliżony trochę do „Lovesick” z debiutu, jednak wciąż świeży i urzekający od samego początku. Przyciszone dzwoneczki, szaleńcza perkusja, rozmarzony śpiew Eda Macfarlane’a i into przypominające wjazd do „One More Time” Francuzów z Daft Punk, a wszystko to oporządzone w stylistyce jakości kasety magnetofonowej.
Co dalej? Może coś związanego z tym szlachetnym i szalenie modnym chillwave’em? „Running Away”, „Hurting” oraz „Chimes” sprawiają, że słuchacz rozpływa się od natężenia leniwych dźwięków, marzy o rozłożeniu leżaka albo koca gdzieś na polance albo skwerze (skwer Willy Brandta na Muranowie?) i, wypoczywając, zasłuchiwaniu się w Pali.
Kolejnym mocnym punktem spohomore’a jest z całą pewnością „Hawaiian Air”. Dziki beat, melodyjny śpiew wokalisty, ironiczno-prześmiewczo-wyimaginowany humor oraz kapitalne partie instrumentalne – dzwoneczki, klawisze, bębny i komputerowe plamy – to wszystko sprawia, że piosenka numer cztery na najnowszej płycie jest naprawdę bardzo dobra.
Nie wolno zapomnieć również o tych utworach, które, bardziej niż do zabawy, zmuszają do kontemplacji i wyciszenia. Mowa tu o tytułowej „Pali” oraz zamykającym album „Helpless”. Krytycy płyty, a także anty-fani Friendly Fires wyskoczą z twierdzeniem, że wymienione piosenki są po prostu nudne. Ja to widzę w zupełnie inny sposób. Pierwszy zbudowany na powolnym bicie, stonowanym, niekiedy szeptanym wręcz śpiewie Eda, oprószonym solidną dawką chillwave’u. „Helpless”, choć nieco żywszy, nadal stanowi materiał spokojny, lekko melancholijny, utrzymany w stylistyce popu lat ’90. Wskazany jako kawałek idealny do słuchania przed zaśnięciem.
Ciężko wytykać błędy płycie szalenie równej. Anglicy w sposób zrównoważony i, przede wszystkim, przemyślany nagrali wszystkie utwory. Jasne, Pala może okazać się niewystarczająco dobrym materiałem dla fanów takich wakacyjnych zespołów jak The Kooks czy Vampire Weekend. Ale czy taki target jest potrzebny Friendly Fires? Chyba nie.
8/10
Piotr Strzemieczny
zgadzam się w 100% z recenzją. Panowie tylko udowodnili swoją klasę, idealny album na udane wczasy. :)
OdpowiedzUsuń