czwartek, 23 czerwca 2011

Bon Iver Bon Iver (2011, 4AD / Jagjaguwar)


O tym, jak pierwszy, rewelacyjny zresztą album może wyrządzić „lekki” problem przy kolejnych produkcjach, czyli kilka słów o sofomorze Justina Vernona.






Każdy szanujący się fan folku, czy po prostu miłośnik muzyki nie może być obojętny na produkcje sygnowane nazwą Bon Iver. „Dlaczego? Przecież piosenki Amerykanina są nadzwyczaj proste – to tylko gitara i śpiew” powie większość słuchaczy, a fani fidget house’u (popularnie – i błędnie zarazem – nazywanego elektro) dodadzą, że brak „pierdolnięcia”, że „nie ma prawdziwej elektronicznej uczty”, a także, że „nie o to właśnie w muzyce chodzi i w ogóle za mało bonkersa”. Na te „mocne” argumenty śpieszę z odpowiedzią: z nagrań Vernona bije piękno tego świata i ta łagodność zagubiona gdzieś między jednym a drugim klubem, a ukryta w jednym z zielonych lasów Wisconsin. To słońce wychodzące nieśmiało zza chmur o poranku, to powiem wiosennego powietrza, to letni deszcz w niedzielne popołudnie i spokojny zachód słońca na mazurskim pomoście. Sielanka? Tak, na pewno tak. Melancholia? U Bon Ivera jej nie zabraknie. Nostalgia za czasami, gdy zasada „Things were good when we were Young” (zaczerpnięte z The Von Bondies) nie obowiązywała… Dlatego ludzie kochają tego trzydziestoletniego tru folkowca.

Takim mocnym uczuciem zaczęli darzyć go po debiutanckim albumie For Emma, Forever Ago. I chyba nie ma w tym nic dziwnego. Wydany w 2008 roku krążek podbił serca fanów. Wyciszona gitara, stonowany śpiew, który tylko momentami zmieniał natężenie głośności, akustyka i…powiew natury. Pierwszy LP urzekał prostotą. Inaczej sytuacja ma się z sofomorem.

Rok 2011 – Vernon nie jest już tą samą osobą, co trzy lata wcześniej. Współpraca z mistrzem kiczu i mainstreamu (Kanye West) oraz coraz bardziej komercyjnymi The National (pielęgnowanie modnej stylistyki na „sad bandy” jest w cenie) zmieniły Bon Ivera. Singer/songwriter wyszedł z chatki swojego ojca, sprawił sobie gitarę elektryczną, czyli…trochę zmienił koncept. Nadal muzyka tworzona przez Justina jest folkiem, stale łapie się do kotła z napisem „alt.country”, jednak brak w tych nagraniach tej swoistej, charakterystycznej dla For Emma, Forever Ago prywatności. Oczywiście taka sytuacja nie tyczy się wszystkich utworów zawartych na drugim albumie Amerykanina.

Bo kto może mieć zastrzeżenia do jednego z lepszych „open tracków” w tym roku, „Perth”? Melancholijny, spokojny początek oprószony lekkimi wstawkami elektrycznej gitary, perkusją. Przejście z zupełnej ciszy do w pełni ukształtowanego kawałka buduje atmosferę. Jeśli dodamy falsetowy śpiew Vernona, to mamy kandydata na najładniejszy start płyty.

Skupiając się na nowościach w stylistyce utworowej Bon Iver, należałoby wymienić „Towers”, w którym początek co prawda jest typowo folkowy, jednak z czasem utwór rozrasta się tworząc pompatyczną alt.country melodyjkę, a także „Beth/Rest” – piosenkę, która bardziej niż muzykę z For Emma, Forever Ago przypomina mi soundtrack z „Robin Hooda” z Kevinem Costnerem. „Nie brzmi Ci to jak Brian Adams?” – spytałem siostrę. „Jak pomieszanie Adamsa ze Stingiem” odpowiedziała i…coś w tym jest. Amerykanin znacznie odbił – przynajmniej w tym utworze - od schematu nakreślonego na swoich wcześniejszych produkcjach (auto-tune? No come on..!)

Jednak myśląc o Bon Iver (normalnie diss na brak kreatywności, tudzież przepalenie tytułowe znalazłby się w pierwszym zdaniu recenzji, ale to w końcu mistrz folku, Pan [z] Lasu, czy po prostu Justin Vernon), nie można patrzeć na tę płytę tylko krytycznie. Są przecież pozycje mocne.
A do takich należy niewątpliwie wcześniej wspomniane „Perth”, a także utwory będące kontynuacją FE,FA: „Holocene”, „Michicant”, lekko ambientowe „Lisbon, OH” czy przede wszystkim cudowne „Calgary”, w którym co prawda również Bon Iver wbił coś z wcześniej niespotykanych nowości muzycznych, a które i tak jest pozycją niesamowicie mocną i urzekającą.

Słuchając sophomore’a nasuwają się zasadnicze pytania: czy Bon Iver jest krokiem do przodu w twórczości tego (już) bandu? Czy rozbudowane aranżacje są tym, czego prawdziwi fani oczekiwali? Czy może jednak lepiej było zostać przy tradycyjnej gitarze i samotnym, melancholijnym śpiewie, a marzenia o elektryku przetrzymywać schowane gdzieś daleko w głowie?

Na te pytania każdy słuchacz powinien odpowiedzieć sobie sam. Drugi długogrający krążek sygnowany nazwą Bon Iver jest swego rodzaju nowością, z którą ciężko zaprzyjaźnić się po kilku odsłuchać, która jednak posiada swoje mocne strony, uwidaczniające się z każdym kolejnym puszczeniem płyty. Hipstersko mówiąc „groover”? Na pewno, dlatego nie można odrzucać krążka zbyt szybko, bo można stracić coś cennego, coś zarazem pięknego.

8/10

Piotr Strzemieczny

PS. Dlaczego taki początek dotyczący fidżetów i elektro? Ano bo nie tylko „pierdolnięcie” się liczy, ale także – co jest często nierozumiane – spokojne „plumkanie”.
              

1 komentarz:

  1. ja tam zakochałem się w tej płycie bez pamięci (tak samo z resztą jak w For Emma, Forever Ago ) od pierwszego odsłuchania, ale wiadomo wszystko zależy od osoby. Na początku świetnie ujęte czym jest Bon Iver, chyba nigdy jeszcze nie widziałem tak dobrego i tak trafnego porównania

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.