wtorek, 17 maja 2011

Recenzja: Cold Cave - "Cherish the Light Years" (2011, Matador)

Czerpiąc z brytyjskiego post-punku i new wave’u filadelfijskie Cold Cave ponownie udowadnia, że potrafi nagrywać dobre płyty. 









Debiutancki album Love Comes Close w 2009 roku zbierał dobre recenzje w większości portali i magazynów muzycznych. Nic w tym dziwnego, skoro zespół swoje kawałki opierał na depresyjnym i mrocznym graniu z pogranicza synth pop/new wave. Nie inaczej jest na Cherish the Light Years. Grupa złożona z byłych członków Xiu Xiu, Some Girls i Give Up The Ghost na drugim krążku nie zaskakują. No, może jednak trochę (bardzo) tak. Bo Amerykanie zdradzili elektronikę i syntezatory na rzecz mocniejszego i żywszego gitarowego grania. Mniej jest w tych produkcjach zaczerpnięć z New Order, więcej zaś z The Cure i… Editors, a nawet Bloc Party!

Już otwierający album „The Great Pan Is Dead” każe się zastanawiać, czy to gra Cold Cave z pierwszej płyty. Szybka i mocna perkusja, przebojowa gitara i już nie taki smętny śpiew front mana zespołu, Wesley Eisolda. OK., to tylko jeden kawałek, na dodatek singiel, więc dalej pewnie będą stare, dobre receptury w użyciu – pomyślicie. Nic mylnego, drugi na liście „PacingAround the Church” ze stricte latami 80. ma tylko synthy. Bo wokal, gitara i perkusja to już klasyczne indie z Wielkiej Brytanii. Skoczny i radosny bit zachęcają raczej do zabawy, niż samotnego męczeństwa w pokoju przy depresyjnych melodiach, jak to miało miejsce na debiutanckim krążku. Piosence numer dwa bliżej do twórczości świętej pamięci Bloc Party z pierwszej, tej najlepszej płyty, Silent Alarm.

„Icons of Summer” to z kolei ukłon w stronę Cut Copy z In Ghost Colours. Wypełnione syntezatorem prawie sześć minut, lekkie melodie oraz wokal przypominający ten u Dana Whitforda sprawiają, że słuchacz może znaleźć się w samym środku ‘cudownych’ lat 80.

Doprawdy, członkowie Cold Cave musieli w tej dwuletniej przerwie wsłuchiwać się w debiutancki album grupy dowodzonej przez Kele Okereke. Perkusja w „Villains Of the Moon” brzmi jak w „Banquet”.

Nie wiem co Filadelfijczycy zrobili ze swoim industrialnym i minimalnym synth popem, ale i tak jest bardzo dobrze. Cherish nie jest płytą idealną do długoterminowego kontemplowania w ciemności i osamotnieniu. Jasne, nadal nie jest aż tak wesoło i słodko jak u chociażby wcześniej wspomnianych Australijczyków z Cut Copy, ale również sporo brakuje do melodramatyzmu i patetyzmu z Xiu Xiu. Warto poświęcić trochę więcej czasu. Eisold, w „Underworld USA” śpiewa „Take me to the future, I’m ready…”. Tak, jest gotowy na pełną sukcesów przyszłość Cold Cave. 

7.5
Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.