środa, 9 marca 2011

the Loves - ...Love You (2011, Fortuna Pop)

Słońce daje po oczach, wiosna zbliża się krokami wielkimi, niczym te u Malusińskich (była taka bajka kiedyś). A wiadomo – jak wiosna, to i miłość. Więc dlaczego nie posłuchać czegoś, co jest radosne, przyjemne, a w nazwie zespół ma słowo ‘love’. No i warto zwrócić także uwagę na jeszcze jeden szczegół – to pożegnalna płyta.



Dziesięć lat na scenie, dużo singli, kilka tracków na przeróżne kompilacje. No i cztery płyty, za które obrywało się członkom zespołu od krytyków. Tak w skrócie wygląda dorobek the Loves – zespołu, który ze swoimi fanami żegna się ostatnim krążkiem zatytułowanym …Love You.

Walijczyków już, gwoli ścisłości, nie ma. Swoją długoletnią przygodę z muzyką zakończyli prawie miesiąc temu (ach, te walentynki!). Skupmy się jednak na ich finalnym albumie. Ot, zwykłe ‘indie granie’ ktoś powie. ‘Na pęczki tego’ – krzyknie druga osoba. ‘Paula i Karol’ lepsi! – doda co bardziej zdesperowany. Może coś w tym jest. Może być, ale nie musi. Bo chociaż the Loves serwują słuchaczom słodkie, głupkowate i melodyjne granie, to ‘coś’ w tym jest. Może to lekko skrzeczący głos wokalisty, Simona Love, może dynamiczne dźwięki płynące z instrumentów członków bandu, na pewno tytuły piosenek – zabawne, nasycone humorem (chociażby O! My Gawd, WTF? Or How I Realised I’d Wasted My Life, czy ).

Tak, wiem. To już gdzieś było. Peter Bjorn and John na swoim krążku Young Folks, wyczyny I’m From Barcelona, czy twórczość the Pains of Being Pure at Heart – wszędzie już mogliśmy usłyszeć podobne granie. O innym walijskim zespole – Los Campesinos! – nie wspomnę. OK., było tam. Jest też na …Love You. Ale czy to sprawia, że the Loves robią złą muzykę? Że bez wyrazu? Wręcz przeciwnie.

Najnowszy krążek przywołuje na myśl tańczenie na ciepłym od całodniowego słońca piasku na dzikiej plaży gdzieś w Gdyni, gdy przyjeżdżamy na Open’er Festival dzień przed rozpoczęciem. To radość i błogość płynąca z głośników.

Rozbijając płytę na czynniki pierwsze – w sensie na piosenki – to tematyka może nie jest wyjątkowo ambitna: chłopcy, dziewczyny, frytki, guma do żucia. Otwierający płytę WTF nastraja. Następne na liście Bubblegum podchodzi do twórczości the B-52’s i jest to chyba najlepszy numer na krążku, chociaż December Boy również niczego nie brakuje (tu z kolei wyczuć można zbliżenie stylowe do the Raveonettes).

Wiadomo, pożegnania nie należą do najłatwiejszych. The Loves, wydaje się, jednak chyba stanęli na wysokości zadania. …Love You nie jest płyta przełomową, nie odkrywa nic nowego, w ‘top roku’ RACZEJ się nie znajdzie, ale zawsze miło posłuchać czegoś przyjemnego, niezobowiązującego i napawającego pozytywnymi emocjami.

6.5

Piotr

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.