środa, 2 grudnia 2015

RECENZJA: Ted Nemeth - Ostatni krzyk mody

Ted Nemeth - Ostatni krzyk mody recenzja 2015 S.P. Records



WYTWÓRNIA: S.P. Records
WYDANE: 20 listopada 2015

Ted Nemeth poznałem przy okazji ubiegłorocznego gigu w łódzkim Teatrze Szwalnia. Ot, indierockowy zespół, jakich wiele było i jakich wiele będzie. Sęk w tym, że w październiku 2014 roku nie mieli jeszcze albumu, nie wypuszczali singli, nie podpisali także umowy z, jak by nie patrzeć, dużą wytwórnią. Mamy listopad/grudzień 2015, Ted Nemeth nagrali i wydali już swoją debiutancką płytę, którą promowały dobre single. A czy muzyczne zajawki prawidłowo zapowiadały Ostatni krzyk mody?

W skrócie tak. To nie będzie wielka rozprawka na temat „Czy Ted Nemeth nagrali płytę nie-wiadomo-jak-dobrą-i-innowacyjną-inną-i-w-ogóle-jest-to-debiut-roku?”. Oj nie. Nie spuszczajmy się miodem, nie budujmy nad łódzkim zespołem kolejnej Stajni Jednorożca, jedna przecież w zupełności wystarczy. Ale wystarczy i można też napisać, że Ostatni krzyk mody to solidne wydawnictwo. Archaiczne w swym wydźwięku, jednocześnie idące w parze z tym, co modne było w ubiegłej dekadzie, ale solidne, pełne dziarskich riffów, dobrze rozpisanych piosenek, z wokalną manierą Patryka Pietrzaka, która momentami może kojarzyć się z Mietallem Walusiem. Zresztą muzycznie mamy właśnie ukłon, planowany lub nie, w stronę rodzimej sceny.

Na szczęście Ted Nemeth nie brzmią jak Strachy, Pidżama, Kult czy Happysad lub Lao Che (te dwa ostatnie już bardziej, gdyby się tak uprzeć, tak na siłę, bardzo na siłę). Ostatni krzyk mody pachnie Muchami, Rentonem, Negatywem, CKOD, Reverox. Przy niektórych nagraniach do głowy wpadają też Kombajn do zbierania kur po wioskach czy Farel Gott. Stara gwardia, ktoś ich jeszcze dziś słucha? Te juwenaliowe bandy pewnie tak, w końcu w kraju mamy dużo politechnik, polarów i fanów rozcieńczonego piwa. Pachnie, co można uznawać za zaletę, ale też i za wadę płyty. Za zaletę - że to nośne kawałki. „Galanterię” wszyscy pamiętają? Nucili, czytając z zapartym tchem Machinę? „Amsterdam” było Waszą piosenką? Pastowało się trampki przy „Fire in your Ears” przed Openerem w 2008 roku? Ano właśnie. Ostatni krzyk mody: „W sukience”, „Umówiony znak”, „Retrocukiernia”, „Nożownik”, w końcu „Czarownica”. Te utwory spokojnie można wymienić jako highlighty debiutu Ted Nemeth. Przebojowe, dynamiczne, chwytliwe, wpadające w ucho jak mucha do ust przy ziewaniu. 

Ktoś się obrazi za to zdanie, ale nie lubię Łodzi. To miast przygnębia, jest smutne, szare, kupy na chodnikach, na Piotrkowskiej pato, nie żadne „Czarni Kulturalni”; brainwash od pierwszych minut na Kaliskiej. Stąd fajnie, że TN nie boją się mówić, jak w Łodzi naprawdę jest. Bogusław Linda ruszył te kostki domina, Manuela Gretkowska dorzuciła węgielek, zespół w „Nożowniku” nie stawia tabu. I to mieszkając w Łodzi, będąc na bieżąco. Teodorowi Szackiemu stwierdzenie, że Warszawa jest licha i mętna zajęło czterdzieści cztery lata i przeprowadzki do Sandomierza i Olsztyna. Mała poprawka: Szacki się mylił, Ted Nemeth nie.

„W sukience” to dobre otwarcie. Mathrockowy wstęp, zadziorny refren, gładkie intro do wakacyjnego, Muchopodobnego „Umówionego znaku”. Znowu refren na propsie, to spowolnienie, falset przy Krwawej kopercie, indierockowy hit, wymarzony utwór na singiel, zresztą on singlem był. Trochę solówek na gitarze, trochę a capella Pietrzaka. Miodzio, naprawdę. 

„Retrocukiernia” uwodzi rozstrojonymi syntezatorami, dużą ilością...ciszy i energicznym, pełnym wypluwanym przez krzyk emocji. I ta melodia, która jakby znana, pewnie wcześniej wiele razy eksploatowana, brzmiąca tutaj dość solidnie. Inne utwory? No ok, fajne - czasem bardziej, czasem mniej. Mniej te spokojne, zamulające, miałkie jakby trochę. Bardziej uderzające w rockandroll, w indie, choć ja tutaj nie wyłapałem ani Dinosaur Jr, ani Nirvany, bo że przester na gitarze i cięższa rytmika na perce, to przecież nie oznacza, że od razu te porównania. Cóż, ktoś słucha indie, ktoś uważa, że słucha indie - chyba. „Czarownicy” bliżej do Arctic Monkeys i indie2.0 niż post-punku - hen, hen - z dalekiej Ameryki. 

Ostatni krzyk mody porównałbym do naszego pięknego jabłka polskiego. Ładne, słodkie, soczyste. Zjemy jedno, drugie, czasem może i trzecie. Jak Bozia da, to i czwarte wpadnie do brzuszka. Ale jabłoń daje też inne jabłka. Czy będziemy pamiętać, z której skrzynki zjedliśmy owoc? Które to było drzewo? I z Ted Nemeth może być podobnie. Rzucając się na tak chwytliwy i podatny grunt, jakim z całym szacunkiem dla gatunku jest indie rock, łodzianie mogą po prostu zmieszać się w tłumie innych zespołów, które miło zadebiutowały, a potem zostały zastąpione kolejnymi i kolejnymi. I kolejnymi. I jeszcze następnymi. Czy tak będzie? Czy może zakreślimy niezmywalnym, mrówkoodpornym markerem drzewko i będziemy je co jakiś czas doglądać, sprawdzając, co ciekawego się w tym muzycznym ogródku dzieje? 

Choć to bardzo naiwna płyta, za ładnie wyprodukowana (naprawdę za ładnie, Paweł Cieślak powinien się wstydzić, że tak wypolerował Ostatni krzyk mody), rozpisana w sposób chwytliwy, to dużo, dużo za dużo zespołów grało tak, gra w taki sam sposób i będzie nagrywać identycznie.

Ale nic to, zrzućmy to na boczny tor. Warto posłuchać, poczujmy się jak w latach 2002-2007/2008(?). 


7.5

Piotr Strzemieczny

POLECAMY LEKTURĘ:
CZYNNIKI PIERWSZE: Ted Nemeth - Ostatni krzyk mody

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.