wtorek, 1 grudnia 2015

RECENZJA: Sarcast - Syn słońca

 Sarcast - Syn słońca 2015 okładka recenzja



WYTWÓRNIA: wydanie własne 
WYDANE: 10 czerwca 2015

Kwestia analizy Syna słońca jest dość prosta. To dobre lub bardzo dobre, choć czasem zdarzą się jakieś mniejsze poczwarki, podkłady oraz czasem lepsze i czasem gorsze wokale. Do tego samo wydanie z gatunku tych „na bogato”, z kartami dodanymi do każdego utworu, w grubym kartoniku. No po prostu bardzo ładnie. 

Podkłady

Za nie odpowiada L'ange, czyli Michał Lange, połowa Sarcast. Co można powiedzieć o tych bitach? Tyle, że są niesamowicie różnorodne. Tyle, że wbijają w elektronikę. Tyle, że grają na emocjach i nie pozostają obojętne. I tyle, że są modne. 

Te bity czasem wkurwiają, zwłaszcza gdy są słabe, jak w „Czasie”, przecież to pachnie jak Calvin Harris, a śpiew też L'ange brzmi jak Ne-yo. Ale to tylko wypadek przy pracy, bo większość Syna słońca to dobre bity, chwytliwe, z łatwością wpadające w ucho, jak w „Cudzie”, gdzie chillwave'owe syntezatory ładnie witają słuchaczy na wstępie. „Żyć” refrenem nawiązuje do oldschoolowego rapu, ta masywność, kumulacja emocji. Chce się słuchać. „Czujesz” z kolei to prawdziwy banger, podkład, którego nie powstydziliby się producenci Iggy Azalei czy innej Nicki Minaj. Chwyta i trzyma. Dobry bit. Tak samo zresztą jak „Psycho”. Abstrahując od słabego tekstu, podkład jest rewelka. Syreny, surowość, N.E.R.D. jak się masz, może trochę East Coast? A z drugiej strony mamy funkujące „Wypij” i instrumentale-przerywniki, czyli pory roku.


Teksty

Teksty są banalne. O ambicji i walce („Sto”), o pewności siebie („Syn Słońca”), po prostu o życiu („Witam”). Czasem otrzymujemy lepsze wersy, czasem niemal śmieszne. Ale to wychodzi na plus, bo gdy coś zawodzi, w większości przypadków ratują podkłady Michała Lange. Gorzej, gdy rap miesza się ze śpiewem.

Rap i śpiew

Tutaj jest już różnie. O ile Lukasz Sowiński przejawia fajne, agresywne nawijki, które pasują do jego barwy głosu (refren „Żyć”), które sprawdzają się też z lekkim flow w „Witam”, tak śpiewy Michała Lange to totalny chaos i kiszka. Nazbyt popowe, z fatalną manierą i momentami, gdy się tak wyłączyć, wybrzmiewają echami Bednarka w tym swoim luzackim charakterze. 

Odpuściłabym też osobiście nadmiar auto-tune'u, bo o ile „Czujesz” ma fajny podkład i dobre partie wokalne, tak efekty narzucone na głos są aż nazbyt wyeksponowane i... zbyt często spotykane w komercyjnym rapie. 

Z Sarcast i ich albumem mam taki problem, że za cholerę nie mogę zdzierżyć tej różnorodności. Ta skoczność między stylami, te podśpiewy, gdy wcale nie są potrzebne. Te agresywne nawijki, gdy też... nie są potrzebne. I sama koncepcja - nie kumam jej, nie rozumiem, co takiego jest w niej wyjątkowego, a czym zachwycali się inni recenzenci. Płyta jak płyta, temat jak temat. Nie pierwszy i nie ostatni raz poruszony. Życie, ludzie, miłość, rozwój. I tak dalej, i tak dalej. Zejdźmy ze słońca na ziemię, to solidny album. Trochę przekombinowany, ale miło się go słucha. No i lepsze te nowe rapy niż Taco czy Małe Miasta. Gorsze niż Flint na mixtapie. 


***

6

Dagmara Klobuszyńska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.