środa, 23 grudnia 2015

RECENZJA: Drivealone - Lifewrecker





WYTWÓRNIA: DRAW Records
WYDANE: 13 listopada 2015

Powroty, powroty, muzyczne powroty. Zapraszamy na spotkanie po latach z Piotrem Maciejewskim.

Wszyscy kochają Sufjana Stevensa. Powołując się na taką inspirację, Piotr Maciejewski sporo więc zaryzykował. Muzyk kiedyś związany z zespołem Muchy, a obecnie wzięty producent i kompozytor powraca po siedmiu latach przerwy w swoim solowym projekcie Drivealone. Ten czas nie był jednak okresem rozłąki Piotra z muzyką – mogliśmy go usłyszeć na płycie Borysa Dejnarowicza, gdzie razem ze swoim dobrym kolegą z Much, Michałem Wiraszką wykonał kawałek „He Said He's Sad”. Muzyk pojawił się też w debiucie Nathalie and the Loners, a ponadto realizował się jako kompozytor muzyki do spektakli teatralnych Kuby Kowalskiego oraz producent (chociażby albumu Quiet Giant Twilite). Czy warto było czekać? Czy ktoś w ogóle spodziewał się kolejnego materiału Drivealone? A może to nowe otwarcie, nowa próba dotarcia do publiczności? Siedem lat to w muzyce przepaść. W tym czasie na szczyty zestawień pięły się dziesiątki artystów, by chwilę później zejść w cień na tyle, że dziś już nikt nie pamięta ich muzycznych projektów. Jak z upływem czasu poradził sobie Piotr Maciejewski?

Album rozpoczyna się obiecująco, od pełnego przestrzeni „Kinda Tryin” z wdzięcznym wokalem, nieco podobnym do Tobiasza Bilińskiego aka Coldair. A to dopiero początek. Z perspektywy kilkunastu przesłuchań mogę stwierdzić, że album ma niezwykle wyrównaną strukturę. Po zapętleniu płyty w odtwarzaczu ostatni utwór płynnie, wręcz niezauważalnie przechodzi w pierwszy. To chyba nazywa się spójność. Swoją drogą brakowało mi w ostatnim czasie typka, który po prostu, bez zbędnych bajerów, siądzie z akustykiem i zaśpiewa. Taki właśnie jest utwór „Left My Balls In a Ballroom”, w którym jednak nieco nuży dość monotonny refren. Na szczęście zaraz po nim delikatnie zszargane nerwy ukoi błoga partia gitary w „Far To Far”. Jak powiedział nam  Piotr w Czynnikach Pierwszych, pierwotna wersja utworu została zarejestrowana na kasetowym czterośladzie Tascam 424. Takie zabawki to my zdecydowanie lubimy!

Często jest tak, że największe bogactwo kryje się w prostocie. Nie inaczej stało się w przypadku mojego niekwestionowanego numeru jeden, nadzwyczaj nieskomplikowanego w swojej strukturze, ale jakże trafiającego w sedno „Collision Curse”. Nie wiem, czy motyw z obcasami w roli instrumentu perkusyjnego był już gdzieś grany. W każdym razie mnie zasmakował bardziej niż poranna jajecznica na mleku i masełku (a taką naprawdę uwielbiam!). Potem robi się trochę ckliwie i monumentalnie, bo głos zabiera fortepian. Nie musimy jednak długo czekać na moment, w którym do akcji włącza się też wokal, którego maniera akurat w tym kawałku nie jest może moją upragnioną, ale cała reszta daje radę. W Lifewreckerze znalazło się też miejsce na muzyczne niespodzianki. No bo kto spodziewałby się banjo? A tu proszę! Podobno wybitnie ono nie stroi (ok, może i masz rację, Piotrze), ale i tak brzmi bardzo przyjaźnie. Perkusję do tego utworu (mowa o „Out of Hope”) gościnnie nagrał Max Psuja, którego już nie raz słyszeliśmy w różnych odsłonach i przy okazji różnych projektów. Jakby do tej pory emocji było mało, pętla grana na dzwonkach, pochodząca ze zwrotki kończącego album „Rental Wisdom” została zarejestrowana naprędce, prosto z koncertu w TV Trwam. Nie wiem, co na to obecna ekipa rządząca, ale mam szczerą nadzieję, że nie zapukają do drzwi Piotra pod osłoną nocy. Szkoda byłoby. Tym bardziej, że czekamy niecierpliwie na kolejne dźwięki od Drivealone. Żeby jednak nie rozpieszczać za bardzo, to dajemy zasłużone...

***

7.5

Miłosz Karbowski

POLECAMY LEKTURĘ:
CZYNNIKI PIERWSZE: Drivealone - Lifewrecker

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.