Powroty,
powroty, muzyczne powroty. Zapraszamy na spotkanie po latach z Piotrem
Maciejewskim.
Wszyscy kochają Sufjana Stevensa. Powołując
się na taką inspirację, Piotr Maciejewski sporo więc zaryzykował. Muzyk kiedyś
związany z zespołem Muchy, a obecnie wzięty producent i kompozytor powraca po
siedmiu latach przerwy w swoim solowym projekcie Drivealone. Ten czas nie był
jednak okresem rozłąki Piotra z muzyką – mogliśmy go usłyszeć na płycie Borysa
Dejnarowicza, gdzie
razem ze swoim dobrym kolegą z Much, Michałem Wiraszką wykonał kawałek „He
Said He's Sad”. Muzyk pojawił się też w debiucie Nathalie and the Loners, a ponadto realizował się jako kompozytor muzyki do
spektakli teatralnych Kuby Kowalskiego oraz producent (chociażby albumu Quiet
Giant Twilite). Czy warto było czekać? Czy ktoś w ogóle spodziewał się
kolejnego materiału Drivealone? A może to nowe otwarcie, nowa próba dotarcia do
publiczności? Siedem lat to w muzyce przepaść. W tym czasie na szczyty
zestawień pięły się dziesiątki artystów, by chwilę później zejść w cień na
tyle, że dziś już nikt nie pamięta ich muzycznych projektów. Jak z upływem
czasu poradził sobie Piotr Maciejewski?
Album rozpoczyna się obiecująco, od pełnego
przestrzeni „Kinda Tryin” z wdzięcznym wokalem, nieco podobnym do
Tobiasza Bilińskiego aka Coldair. A to dopiero początek. Z perspektywy
kilkunastu przesłuchań mogę stwierdzić, że album ma niezwykle wyrównaną
strukturę. Po zapętleniu płyty w odtwarzaczu ostatni utwór płynnie, wręcz
niezauważalnie przechodzi w pierwszy. To chyba nazywa się spójność. Swoją drogą
brakowało mi w ostatnim czasie typka, który po prostu, bez zbędnych bajerów,
siądzie z akustykiem i zaśpiewa. Taki właśnie jest utwór „Left My Balls In
a Ballroom”, w którym jednak nieco nuży dość monotonny refren. Na
szczęście zaraz po nim delikatnie zszargane nerwy ukoi błoga partia gitary w „Far To Far”. Jak powiedział nam
Piotr w Czynnikach Pierwszych, pierwotna wersja utworu została
zarejestrowana na kasetowym czterośladzie Tascam 424. Takie zabawki to my
zdecydowanie lubimy!
Często jest tak, że największe bogactwo
kryje się w prostocie. Nie inaczej stało się w przypadku mojego
niekwestionowanego numeru jeden, nadzwyczaj nieskomplikowanego w swojej
strukturze, ale jakże trafiającego w sedno „Collision Curse”. Nie
wiem, czy motyw z obcasami w roli instrumentu perkusyjnego był już gdzieś
grany. W każdym razie mnie zasmakował bardziej niż poranna jajecznica na mleku
i masełku (a taką naprawdę uwielbiam!). Potem robi się trochę ckliwie i
monumentalnie, bo głos zabiera fortepian. Nie musimy jednak długo czekać na
moment, w którym do akcji włącza się też wokal, którego maniera akurat w tym
kawałku nie jest może moją upragnioną, ale cała reszta daje radę. W Lifewreckerze
znalazło się też miejsce na muzyczne niespodzianki. No bo kto spodziewałby się
banjo? A tu proszę! Podobno wybitnie ono nie stroi (ok, może i masz rację,
Piotrze), ale i tak brzmi bardzo przyjaźnie. Perkusję do tego utworu (mowa o „Out of Hope”) gościnnie nagrał Max Psuja, którego już nie raz
słyszeliśmy w różnych odsłonach i przy okazji różnych projektów. Jakby do tej
pory emocji było mało, pętla grana na dzwonkach, pochodząca ze zwrotki
kończącego album „Rental Wisdom” została zarejestrowana naprędce,
prosto z koncertu w TV Trwam. Nie wiem, co na to obecna ekipa rządząca, ale mam
szczerą nadzieję, że nie zapukają do drzwi Piotra pod osłoną nocy. Szkoda
byłoby. Tym bardziej, że czekamy niecierpliwie na kolejne dźwięki od
Drivealone. Żeby jednak nie rozpieszczać za bardzo, to dajemy zasłużone...
***
7.5
Miłosz Karbowski
POLECAMY LEKTURĘ:
CZYNNIKI PIERWSZE: Drivealone - Lifewrecker
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.