niedziela, 11 października 2015

RECENZJA: Lauer – Borndom




WYTWÓRNIA: Permanent Vacation
WYDANE: 8 maja 2015

Kolejny głos na niemieckiej scenie elektronicznej.

Kto urodzony w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku nie zaliczył chociaż jednego melanżu do niemieckiego techno na szkolnej dyskotece? Jak nie przy Scooterze, to bankowo do hitów ATB, albo Westbam podpieraliście z kolegami stołek pod ścianą, przegarniając pierwsze dawki żelu na włosach, kiwając od niechcenia głową w rytm bitu i przeżuwając leniwie gumę. Komu tego rodzaju przeżycia są raczej obce, ten i tak miał sporą szansę, żeby usłyszeć coś równie niemieckiego, a jednak nieco bardziej wyszukanego, jak Digitalism albo Apparat. I chociaż siermiężne techno i ambitną elektronikę dzielą prawdziwe lata świetlne, to nie ulega wątpliwości, że Niemcy od zarania były i są kolebką muzyki elektronicznej wszelkiej maści. Stąd też wysyp didżejów i producentów jest przeogromny. W końcu basowe jeb jeb znaczy tu mniej więcej tyle, co u nas bigos i kiełba z grilla. I tak jak każdy szanujący się Andrzej ma przykitraną flachę na specjalną okazję, tak każdy Franz (nie tylko Beckenbauer) kryje w zanadrzu przynajmniej jednego cedeka z klubowymi sztosami.

W całym tym bogactwie dźwięków ostatnio uwagę przykuł pochodzący z Frankfurtu Philipp Lauer. Członek kolektywu Tuff City Kids z równym powodzeniem, co w duecie, radzi sobie w karierze solowej. Wydany w maju tego roku longplay Borndom to materiał, do którego warto wrócić zwłaszcza w październiku, bo mroźne jesienne wieczory oznaczają zazwyczaj powrót do klubów, a Lauer zdecydowanie lepiej chwyta w zamkniętych przestrzeniach niż podczas letnich plenerów. Drugi solowy album Lauera, choć artysta najczęściej łączony jest ze sceną deep house, przynosi kilka niespodzianek. Poza „Hump Acid” oraz „Mausback”, które uderzają w ton, jaki dobrze znamy z poprzedniego albumu niemieckiego producenta, dużo miejsca znajdują tu taneczne, wręcz popowo-dance'owe kawałki. Wśród nich na szczególną uwagę zasługuje nagrane wspólnie z Elą Weller „Telefon” i „Alright” z wysamplowanymi wokalami, delikatnie przenikającymi się z synthpopową otoczką. Skoro jesteśmy przy współpracach, to całkiem nieźle wypadła też kolaboracja z Christianem Jasnau, którego monumentalny głos sprawia, że na rękach słuchacza pojawia się gęsia skórka. Głównym punktem imprezy, co w sumie nie dziwi, jest tytułowe „Borndom”, szalenie proste w swej strukturze, w którym tempo zdecydowanie zwalnia, by wybrzmieć z całą stanowczością mogły kraftwerkowe synthy. Chwilę później wszystko wraca do normy, chociaż trzeba przyznać, że do bólu monotonnej normy. Stąd też Borndom to na pewno nie album do schrupania na jeden strzał przy rodzinnym obiedzie. Mama mogłaby z niezadowoleniem pokręcić nosem i dostać zgagi. Nie ma więc co ryzykować. Zostawmy Lauera tam, gdzie jego miejsce, czyli w zadymionych piwnicach. Tam czuje się najlepiej.

Dla fanów klubowej elektroniki drugi longplay Philippa Lauera to może nie spełnienie marzeń, ale na pewno solidna pozycja, do której z chęcią wrócą. Dla przeciętnego słuchacza, niezaangażowanego aż tak w niuanse technicznych brzmień może wydać się natomiast aż nadto nużąca. Słuchane na wyrywki Borndom smakuje zdecydowanie najlepiej. Właśnie umiar jest tu chyba kluczem – nie przesadzajmy więc i weźmy Lauera na spokojnie, bez ciśnień.


***

6.5

Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.