czwartek, 25 czerwca 2015

RECENZJA: No Joy − More Faithful



WYTWÓRNIA: Mexican Summer
WYDANE: 9 czerwca 2015

Muszę zacząć od dwóch słów: Jorge Elbrecht. Ten człowiek w obecnej dekadzie nie zanotował ani jednego pudła. Wręcz przeciwnie − same trafienia, a przecież udzielał i pomagał tak wielu różnym wykonawcom (współpracował z Arielem, produkował dla Chairlift, Eriki Spring i Au Revoir Simone, Class Actress czy Travisa Bretzera, a nierzadko jedynie na produkcji się nie kończyło, ponadto dołożył swoje przy płytach Ice Choir czy Devona Williamsa), nie mówiąc o tym, co wyprawia w Violens (True lub Embrance to czołówka, jeśli chodzi o gitarowe płyty tej dekady), czy całkiem niedawno w swoim metalowym projekcie Coral Cross (kiedy coś więcej, Jorge?). Niewątpliwie jedna z najważniejszych person w 10s, oczywiście dla mnie. Dlatego cieszę się, że powstały w Montrealu zespół No Joy również skorzystał z usług Elbrechta.

Z tego co pamiętam, debiut Ghost Blonde był niezły, ale nie był niczym nadzwyczajnym − garażowe piosenki wpadające w shoegaze'ową chmurę, które zamiast chwytliwymi melodiami upajały się brudem i aurą samych siebie. Dopiero trzy lata później, w 2013 roku, wyszedł album numer dwa i trzeba oddać, że progres został poczyniony. Nie chodzi tylko o znacznie lepszą warstwę produkcyjną (bo umówmy się, debiut miał swój klimat, ale zachwycić mógł co najwyżej nudziarzy podniecających się „surowością” i „prawdziwością”...), ale i ciekawsze piosenki zbliżające duet do kapel w rodzaju Lush. Ale na szczęście progres nie zakończył się na Wait To Pleasure, bo mogę bez wahania powiedzieć, że to właśnie More Faithful, czyli tegoroczny krążek Jasamine White-Gluz i Laury Lloyd, jest jak dotąd ich największym osiągnięciem na muzyczny polu.

Nie chcę do tego wracać, ale moim zdaniem udało się to w głównej mierze dzięki songwritersko-producenckiemu idiolektowi Jorge Elbrechta. Mogę ten przypadek zestawić z Jeremym Greenspanem, który wraz z Jessy Lanzą nagrał Pull My Hair Back, brzmiący jak damska wersja Junior Boys. Jorge też stworzył na More Faithful żeńską wersję swojej formacji − Violens. Bo tu nie chodzi o to, że przekazał dziewczynom kilka mądrości, podał kilka rad i podzielił się kilkoma trickami przy konsolecie. Człowiek zawładnął całym materiałem, od jego kompozycyjnej formy do charakterystycznego, przypisanego Elbrechtowi soundu. Mógłbym nawet pobawić się w zestawianie poszczególnych piosenek obu bandów („Moon In My Mouth” = „Something Falling” albo „Corpo Daemon” = „All Night Low”), ale to nie ma zbyt wielkiego sensu. Lepiej skupić się na tym, że udało się stworzyć zbiór świetnych numerów, które nie tylko są melodyjne czy chwytliwe, ale również misternie wycieniowane pod względem nastroju. I oczywiście balans między brutalnym i agresywnym shoegazem a delikatnym i słodkim dream-popem.

Włączmy album i pierwsze sekundy „Remember Nothing” wyrwą nas z butów. Trzeba też zwrócić uwagę, jak po dynamicznym intro utwór potem zastyga i kruszeje, oddając w ten sposób hołd Isn't Anything. Z szybszych momentów jest jeszcze „Hollywood Teeth”, który brzmi absolutnie jak numer Violens (przysłuchajmy się fragmentowi na 1:19 − tylko Elbrecht mógł wymyślić i zaaranżować ten senny koszmar). W „Burial In Twos” też słychać jego obecność, tym razem objawił się w dziwnym metrum na 1:28, dzięki któremu przygotował sobie pole do przestrzennego, marzycielskiego refrenu. I kiedy słuchałem płyty wiele razy, to myślałem, że gdzieś po ósmym czy dziewiątym kawałku robi się mniej wyraziście, ale to tylko mylne wrażenie. Pod koniec też wszystko działa, a dowodem niech będzie „I Am An Eye Machine” − wyczekana pieśń z rozświetloną drugą częścią, która będzie się wam śnić. Tak jak i cały More Faithful.


***

7.5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.