wtorek, 2 czerwca 2015

RECENZJA: Kendrick Lamar − To Pimp A Butterfly



WYTWÓRNIA: Top Dawg / Aftermath / Interscope
WYDANE: 15 marca 2015

Jeśli good kid, m.A.A.d city było autobiograficznym filmem o Kendricku Lamarze, to To Pimp A Butterfly jest złożonym z szesnastu epizodów serialem, którego modelowym reżyserem mógłby być Tarantino, bo pewnie Steve McQueen też bardzo chciałby się załapać do tej roli, ale nie miałby szans. A wszystko przez konsekwentnie rozbudowujący się „na naszych uszach” leitmotiv „I remember you was conflicted / Misusing your influence”, który nie tylko spaja całą opowieść, ale również pełni podobną funkcję w układzie albumu do tej, którą w serialach pełni początkowa zajawka „w poprzednich odcinkach”, przypominająca wcześniejsze hajlajty. Przy pomocy tego zabiegu K Dot buduje linearną historię – tracki są rozwinięciem danego fragmentu, jak okazuje się na końcu, wiersza popełnionego przez rapera.

To Pimp A Butterfly to nie tylko błyskotliwa metafora zainspirowana największym dziełem Harper Lee. To również niehumanitarnie błogie przenosiny do wszystkich funkowych krain świata, z anihilującym elastycznością flow okrzykniętego czarnym Bobem Dylanem naszych czasów Lamara. Ale Kenny z jednej strony rozgrzewa maniakalnych poszukiwaczy referencji i rozkminiaczy kontekstów: kulturowych, politycznych, socjologicznych etc. etc., zaplątanych w sieć hiperłączy Genius.com, dostarczając tej zgrai obfitego plonu, który jest badany pod każdym możliwym kątem i rozkładany na czynniki pierwsze. Natomiast z drugiej strony mamy podkłady ulepione przez wyjebaną bitmejkingową ekipę (FlyLo, Thundercat, Pharrell, T. Martin), na których ponadto goszczą Snoop, Dr. Dre, Anna Wise czy Bilal. Zasięg obejmuje nieskrępowanie funkujące wymiary legendarnych Parliament i Georga Clintona („Wesley's Theory”), słychać przeszczepione, g-funkowe wibracje od DJ-a Quika, 2Paca czy Dra Dre („These Walls”), jest oświetlająca organiczny oldschool aura niemal gospelowej celebracji („For Sale”), mamy wychillowane, dryfujące jamy łapiące kontakt z Erykhą Badu („You Ain't Gotta Lie”), rasowy hip-hopowy protest („The Blacker The Berry”), całe mnóstwo jazzujących przejawów, pochylających się w stronę tradycji („For Free”), a nawet odrobinę aromatycznego eliksiru prosto od Czarnego Mesjasza („Complexion”), szkieletowe podrygi znamionujące feeling Causers Of This („Momma”), no i jest też bazująca na lamentacji Radiohead przypowieść („How Much A Dollar Costs?”). Dopiero zamknięte w tak wypieszczonych, dobranych z nieprzecenioną rozwagą tkankach teksty zyskują życie i paraliżują, bo kto jest obecnie w stanie oddać z takim ładunkiem autentyczności wkurwienie na „głupiego białego człowieka”, ale i przyznanie się do zjebania sprawy, do własnego egoizmu czy słabości, ale i do wybrania Boga zamiast dolara (3xH – wszędzie ich pełno na TPAB)?

Nachodzi mnie jeszcze jedna refleksja: mam wrażenie, że Kendrick to kompletny psychol obłąkany na punkcie swojego trzeciego LP. Nie wiem, jak było naprawdę, ale słychać, ile sił, nerwów, krwi i serca włożył w ten album, a przez to słychać też jego obsesję i pierdolca. A imperatywem był wcześniejszy sofomor i „dalsze losy” – ziom wkracza do rapowego hall of fame, zgarniając przy okazji gruby hajs, ale zaczyna też ogarniać, jak kręci się cały ten szołbiz i że podpisanie kontraktu jest jak cyrograf. A że Kenny to dobry chłopaczyna, to zaczyna go to wszystko nieźle wkurwiać. Dlatego bierze długopis, notes i przelewa swoje przemyślenia na papier, potem dobiera wymiatającą ekipę i wreszcie sięga po majka. Po trzech latach wraca i nie chce już popełniać wcześniejszych błędów – chce być jednocześnie Mandelą, 2Pakiem i Dylanem. Po trzech latach wraca, a wraz z nim wraca moc.

7.5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.