czwartek, 9 kwietnia 2015

RECENZJA: Courtney Barnett - Sometimes I Sit and Think, and Sometimes I Just Sit




WYTWÓRNIA: Mom+Pop / Mystic
WYDANE: 23 marca 2015

Zapomnieliście do czego służy opcja repeat w muzycznych odtwarzaczach? Nie szkodzi – przypomni Wam o tym Courtney Barnett.

Jako słuchacz muzyki przechodziłem już przez różne etapy. Z reguły sprowadzało się to do kluczowego pytania – co jest ważniejsze: muzyka czy teksty. Z żalem muszę wyznać, że absolutnie nigdy nie śliniłem się na wieść o nowym wydawnictwie żadnego z polskich królów blokowisk. W sumie nie wiem dlaczego, ale na teksty, czy to po polsku, czy angielsku, czy w jakimkolwiek innym języku, nigdy nie zwracałem zbyt dużej uwagi. 

Aż tu nagle, nie wiadomo skąd (powiecie, że z Australii przecież!) wyskoczyła Courtney Barnett.

Albumu Sometimes I Sit And Think, and Sometimes I Just Sit nie sposób nie polubić. Już sam tytuł chyba dość wyraźnie daje nam sygnał, że panna Barnett ma zdecydowanie więcej poczucia humoru niż pan Ziółkowski (#jesuisscumbag). W kawałkach Australijki nie ma zbyt dużej filozofii – to piosenki w dość klasycznym zestawie: dziewczęcy wokal plus perkusja i gitara. Na pierwszy rzut oka projekt, jakich wiele. Ale TAKICH TEKSTÓW, jak Courtney, to nawet Jacek Cygan nie wysmaruje.

Na Sometimes I Sit słyszymy więc o ogórkach i urokach ekodiety. Poza stricte gastronomicznymi wyznaniami są też błyskotliwe historie – ale raczej takie zwykłe, codzienne. Kochane, prawda? Też jestem pod wrażeniem. I ten zupełny luz, zero spiny – WOW! Courtney zdecydowanie przywróciła moją wiarę w słowa, jako integralną część utworów muzycznych.

A to nie wszystko!

Mamy tu też niezłe, czasem mocno nojzowe gitarowe wygrzewy (przy „Kim's Caravan” od jakiegoś czasu zasypiam, jem, podlewam kwiatki, gram w grę i sprzątam). A czasem (jak w „Boxing Day Blues”) zupełnie wystarczająca jest plumkająca leniwie w tle gitara. Typowo piosenkowy charakter płyty pozwala znacznie zróżnicować materiał – znalazło się więc miejsce dla ballad idealnych na skacowane sobotnie poranki, które idealnie współbrzmią z pojawiającymi się chwilę później kawałkami pełnymi rokendrolowego zacięcia. Są też pełne optymizmu, wesołe kompozycje, przy których uśmiechną się nawet Michael Gira i Janne Ahonen („Dead Fox” - spróbujcie sami!).

I tyle! Proste, prawda? A chwyta sto razy bardziej, niż wymuskane i rozkminione na dziesięć tysięcy sposobów, a potem męczone pół roku na masterach kawałki połowy muzycznej „elity”. Po Jagwar Ma, Courtney Barnett to mój kolejny faworyt z Antypodów w kategorii „chill the fuck out”. A krzesełko z dywanikiem, które widzimy na okładce płyty, niczym to w gabinecie psychologa, pozwala totalnie otworzyć się na nowe pomysły. I rozpłynąć, odpłynąć, wyleczyć z kompleksów, zaśmiać ironicznie z życia i zapomnieć o problemach. Dzięki, Court!    

9

Miłosz Karbowski

POLECAMY LEKTURĘ: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.