wtorek, 14 kwietnia 2015

RECENZJA: Adna - Run, Lucifer


WYTWÓRNIA: Despotz Records
WYDANE: 21 marca 2015

Napisałbym, że Adna to moja faworytka od czasu wydania debiutanckiego Night. Napisałbym, ale... no nie. Szwedzką piosenkarkę poznałem przypadkowo, Run, Lucifer brzmi na tyle spoko, że można tej płyty posłuchać kilka razy, ale nie na tyle, by zagłębiać się we wcześniejsze dokonania młodej (21 marca ukończyła... 21 lat) Adny Kadic.

Bo drugi długograj Szwedki, która obecnie mieszka w Berlinie, ma jeden duży problem - patos. Gdyby wyzbyć się tego niewdzięcznego czynnika, Run, Lucifer byłoby naprawdę dobrą płytą. Oczywiście, takie granie znajduje swoich fanów i znajduje ich dość często i w dużych ilościach. Istotną rolę pełni też sama skandynawskość. Czyli to, z czego na FYH! często piejemy. Te zbędne uniesienia przy jednoczesnych próbach owinięcia tego w magiczne (najgorzej) paltko z rozmarzonymi kieszeniami i cudownie przejmującymi guzikami. To tak w skrócie, bo choć często Adna po prostu serwuje elektroakustyczny pop, to momentami jest on naprawdę w porządku. 

Momentami, czyli wtedy, gdy patos nie leży na patosie, który leży na patosie, a nad wszystkim unoszą się patetyczne klawisze i nadmiernie akcentowany, czasem aż nazbyt wyjęczony wokal. Gdy tenże (wokal) zniża się do poziomu przyswajalności zwykłego słuchacza i to wcale nie fana wszystkiego, co skandynawskie, wtedy jest miło, a Run, Lucifer zdaje się być płytą na poziomie. Tak jest, niestety, tylko w kilku wyjątkach, bo Adna zdaje się być młodą dziewczyną zasłuchaną w chociażby The xx, czasem Florence, czasem też jakieś szwedzko-norweskie folki, które u nas w kraju czczone są z wypiekami na twarzach. Bardzo ładnie Kadic otwiera swoją płytę za sprawą „Intro/Berlin”. 21-letnia piosenkarka do stolicy Niemiec przeprowadziła się stosunkowo niedawno, w 2014 roku, po ukończeniu szkoły muzycznej, by spróbować, by przekonać się, czy warto. Materiał na Run, Lucifer powstawał w jej sypialni, tak samo jak ten na debiutanckim Night

Z plusów? Otwierające i zamykające płytę intro i outro. Tutaj Adna popisała się swoimi kompozytorskimi wizjami. Otwieracz jest lekko wzniosły, z mechaniczną perkusją, ładnymi i delikatnymi klawiszami, eterycznymi chórkami nad spokojnym śpiewem Kadic. W „Outro/Somewhere” Szwedka postawiła na niemal to samo. Niemal, bo zrezygnowała z perkusji, wierząc, że na zamknięcie albumu warto przygotować coś zwiewnego i sentymentalnie popowego. Ale i środek Run, Lucifer też ma kilka ciekawych punktów. „Silent Shouts”, „Beautiful Hell” i „Lonesome” też budują ciekawy obraz płyty. Delikatne melodie, oparte w głównej mierze na pianinie i lamentujących smykach sprawdzają się roli akompaniamentu do ładnego i mocnego głosu Adny. Z pozostałymi nagraniami jest już gorzej. Wystarczy sobie wyobrazić takie Evanescence, które postanowiło odejść od bekowego rocka dla gimnazjalistek i grać swoje mocarne utwory w aranżacjach poważko-popowych. Widzicie to? No, to jest podobnie. Można sobie też wyimaginować Jessie Ware pod skrzypce i klawisze, ten sam efekt. Albo skandynawską wersję Kari Amrian. Zgroza? No właśnie. W takich mniej więcej barwach Kadic namalowała „Living” (najsłabszy song z płyty), „Shiver” czy utwór tytułowy. A „Silhouette (Always Yours)”? Momentami naprawdę brzmi miło i ciekawie, dopóki Adna nie decyduje się dorzucić tego rażącego patosu do kompozycji: wyciszenie i nagłe uderzenie instrumentów i wokal jakby wyrwany z piosenek Eithne Patricii Ní Bhraonáin. Fuj. Pomijając tych kilka gorszych momentów, Run, Lucifer nie jest złe. No ale wiem, że Adna znajdzie swoich fanów właśnie przez te chłodne, przez te magiczne w swoich kompozycjach, przez te urocze i mieniące się feerią rozmarzonych i romantycznych melodii utwory. 

6

Kacper Puchalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.