WYTWÓRNIA: Warner
Music Norway
WYDANE: 16 lutego 2015
Jeśli
miałbym wskazać tegoroczny album, który idealnie wstrzeliwuje się
w gust ALTERNATYWNEGO słuchacza w naszym kraju, to byłby to właśnie
krążek Susanne Sundfør. Dzieje się tak z kilku względów. Po
pierwsze, autorka jest Norweżką, a u nas kocha się ślepą
miłością wszelki około-skandynawski dźwięk. Wciąż mnie to
zdumiewa, bo przecież od dawien dawna w tych zimnych krajach nie
dzieje się nic ciekawego, mimo to każda najnudniejsza, powtarzająca
po raz 198 ten sam schemat epka Sigur Rós czy Jónsiego, każdy
nowy album pozbawionych już dawno kreatywności Royksöpp, każdy
pozbawiony jakiejś kompozycyjnej przenikliwości longplay Ólafura
Arnaldsa i tak będzie wychwalany. To nic, że The Knife byli cool
jakieś sto lat temu, ważne, że czuć ten SKANDYNAWSKI CHŁÓD I
EMOCJE. A najgorsze jest to, że w ostatnim czasie polscy wykonawcy
wykorzystują tę sytuację i przeszczepiają przeterminowaną
estetykę do swoich kawałków (jest taki jeden okropny label, który
zachwala się pod niebiosa, ale nie powiem o jaki chodzi, bo to zbyt
oczywiste). A potem recenzje na różnych portalach z obligatoryjnym
idiotyzmem „to oni są z Polski!?”. Niesamowite, kurwa.
Płyty
Ten Love Songs w życiu nie przesłuchałbym w całości. Po
pierwsze dlatego, że to taka płyta, której nie trzeba słuchać,
żeby wiedzieć, co się na niej znajdzie. Mamy wokalistkę obdarzoną
pełnym, pięknym, pełnym emocji głosem, są magiczne smyczki, jest wreszcie odrobina zimnego electropopu.
Trzeba czegoś więcej? Nie, to wszystko wystarczy, aby mieć obraz
całości. Jest kompletnie nijako, nie ma ani dźwięku, który jakoś
wyróżniałby styl Sundfør, produkcja maskuje ewidentną nicość
kompozycyjną. Bardziej taneczne momenty nie mają w sobie nic z
przebojowości. „Accelerate” czy „Delirious” brzmią niemal tak samo, i tak samo nie posiadają ani wyrazistego
refrenu, ani inteligentnie rozpisanych zwrotek. Jest tylko nieznośna
maniera topornego synthpopu, który można ułożyć w kilka minut
na średnio zaawansowanym programie do tworzenia muzyki. Z kolei we
fragmentach, które mają poruszać i skłaniać do refleksji,
słychać tylko nieznośny patos wynikający z przesadnego
wyeksponowania instrumentarium. Czy ludzie, którzy wystawili
pozytywne noty tej płycie, na pewno ją słyszeli? Wizja, w której
Ten Love Songs zbiera dobre oceny tylko dlatego, że tak
podpowiada kontekst, jest dla mnie mniej przerażająca od tej
prawdziwej. Bo ja naprawdę mam świadomość, że ten album NAPRAWDĘ
podoba się słuchaczom, i to tym w Polsce (bo to, że w Norwegii to
kupują, jest wiadome).
Może
przez tę przygnębiającą sytuację trochę dostało się Norweżce.
W końcu to nie jej wina, po prostu nagrała nic nieznaczącą, nic
niewnoszącą płytę, która nie jest nawet fatalna. Nie, to
dziesięć piosenek, o których nie da się wiele powiedzieć, oprócz
tego, że są tylko sprawnie zrealizowaną kopią wzorców sprzed
lat. No bo skoro produkowany przez Larsa Horntvetha „Silencer” brzmi jak niezbyt oszałamiający cover Joanny Newsom, to co można
powiedzieć o reszcie? No właśnie.
5
Tomasz Skowyra
hipokryci, odlajkowuje tego fanpejdża
OdpowiedzUsuńo, a dlaczego?
Usuńpewnie nie wyświetlicie nawet
OdpowiedzUsuńbłąd, wyświetlamy.
Usuń