czwartek, 19 marca 2015

RECENZJA: Susanne Sundfør - Ten Love Songs




WYTWÓRNIA: Warner Music Norway
WYDANE: 16 lutego 2015

Jeśli miałbym wskazać tegoroczny album, który idealnie wstrzeliwuje się w gust ALTERNATYWNEGO słuchacza w naszym kraju, to byłby to właśnie krążek Susanne Sundfør. Dzieje się tak z kilku względów. Po pierwsze, autorka jest Norweżką, a u nas kocha się ślepą miłością wszelki około-skandynawski dźwięk. Wciąż mnie to zdumiewa, bo przecież od dawien dawna w tych zimnych krajach nie dzieje się nic ciekawego, mimo to każda najnudniejsza, powtarzająca po raz 198 ten sam schemat epka Sigur Rós czy Jónsiego, każdy nowy album pozbawionych już dawno kreatywności Royksöpp, każdy pozbawiony jakiejś kompozycyjnej przenikliwości longplay Ólafura Arnaldsa i tak będzie wychwalany. To nic, że The Knife byli cool jakieś sto lat temu, ważne, że czuć ten SKANDYNAWSKI CHŁÓD I EMOCJE. A najgorsze jest to, że w ostatnim czasie polscy wykonawcy wykorzystują tę sytuację i przeszczepiają przeterminowaną estetykę do swoich kawałków (jest taki jeden okropny label, który zachwala się pod niebiosa, ale nie powiem o jaki chodzi, bo to zbyt oczywiste). A potem recenzje na różnych portalach z obligatoryjnym idiotyzmem „to oni są z Polski!?”. Niesamowite, kurwa.

Płyty Ten Love Songs w życiu nie przesłuchałbym w całości. Po pierwsze dlatego, że to taka płyta, której nie trzeba słuchać, żeby wiedzieć, co się na niej znajdzie. Mamy wokalistkę obdarzoną pełnym, pięknym, pełnym emocji głosem, są magiczne smyczki, jest wreszcie odrobina zimnego electropopu. Trzeba czegoś więcej? Nie, to wszystko wystarczy, aby mieć obraz całości. Jest kompletnie nijako, nie ma ani dźwięku, który jakoś wyróżniałby styl Sundfør, produkcja maskuje ewidentną nicość kompozycyjną. Bardziej taneczne momenty nie mają w sobie nic z przebojowości. „Accelerate” czy „Delirious” brzmią niemal tak samo, i tak samo nie posiadają ani wyrazistego refrenu, ani inteligentnie rozpisanych zwrotek. Jest tylko nieznośna maniera topornego synthpopu, który można ułożyć w kilka minut na średnio zaawansowanym programie do tworzenia muzyki. Z kolei we fragmentach, które mają poruszać i skłaniać do refleksji, słychać tylko nieznośny patos wynikający z przesadnego wyeksponowania instrumentarium. Czy ludzie, którzy wystawili pozytywne noty tej płycie, na pewno ją słyszeli? Wizja, w której Ten Love Songs zbiera dobre oceny tylko dlatego, że tak podpowiada kontekst, jest dla mnie mniej przerażająca od tej prawdziwej. Bo ja naprawdę mam świadomość, że ten album NAPRAWDĘ podoba się słuchaczom, i to tym w Polsce (bo to, że w Norwegii to kupują, jest wiadome).

Może przez tę przygnębiającą sytuację trochę dostało się Norweżce. W końcu to nie jej wina, po prostu nagrała nic nieznaczącą, nic niewnoszącą płytę, która nie jest nawet fatalna. Nie, to dziesięć piosenek, o których nie da się wiele powiedzieć, oprócz tego, że są tylko sprawnie zrealizowaną kopią wzorców sprzed lat. No bo skoro produkowany przez Larsa Horntvetha „Silencer” brzmi jak niezbyt oszałamiający cover Joanny Newsom, to co można powiedzieć o reszcie? No właśnie.


5

Tomasz Skowyra

4 komentarze:

Zostaw wiadomość.