poniedziałek, 16 marca 2015

RECENZJA: Schloss Mirabell - Ghosthour Diary



WYTWÓRNIA: MonotypeRec
WYDANE: 28 kwietnia 2014
KUP: sklep MonotypeRec (CD)

Długo, oj za długo zbierałem się do napisania tego tekstu. Wiadomo, tu coś, tam coś jeszcze, a z trzeciej strony nadbiegało coś zupełnie innego i człowiek tak skupiał się na czymś kolejnym, odpychając miłe obowiązki z dala od siebie. To haniebne opóźnienie, ten mistejk niepojęty ma jednak swoje dobre strony. Bo być może ktoś, nie mówię, że akurat TY, bo Ty byś tego nie zrobił, ale być może ktoś zapomniał już o Ghosthour Diary i, na przykład, nazwa Schloss Mirabell nic mu w tym momencie już nie mówi. Odwracając jenota ogonem od uchybienia, warto sobie przypomnieć ubiegłoroczne wydawnictwo MonotypeRec.

Pal sześć, że minął rok, Ghosthour Diary to naprawdę dobry materiał, kapkę odbiegający od tego, czego Florina Peth się wyuczyła podczas wieloletnich muzycznych praktyk. Austriaczka zaczynała od wiolonczeli i pianina, by w końcu wejść w świat orkiestr i filharmonii. Muzyka klasyczna, choć stanowiła naturalną podstawę twórczego myślenia Floriny, nie była jednak tym, czego ta utalentowana, pochodząca z Salzburga artystka w muzyce szukała. Na ratunek przyszło jej elektroniczne wcielenie Schloss Mirabell. To właśnie pod tym pseudonimem Peth godzi swoje poważkowe ja z awangardowymi zapędami. Wychodzi jej to bardzo dobrze, więc dobrze, że Ghosthour Diary powstało i można przypomnieć o tej płycie kilka miesięcy po fakcie. Czy można by było wybaczyć sobie nieznajomość tego albumu? No... nie.

Całe wydawnictwo to pewna zabawa dźwiękiem. Próba połączenia różnych elementów, które, z pierwszego wrażenia, nie powinny do siebie pasować. Pieprzenie? Poniekąd, choć Florina wzięła fragmenty bliskich sercu instrumentów (smyki chociażby w „Little Cygnet”) i obudowała je przeróżnej maści elektronicznymi smaczkami. 

Istotnym elementem tego wydawnictwa są... „Promenady”. Schloss Mirabell przygotowała pięć takich przerywników, które na swój sposób scalają całe Ghosthour Diary, podkreślając jego tajemniczą formę. To nie są zwykłe skity, wypełniacze, które często przecież rażą i irytują niepotrzebną obecnością. Każdy przygotowany „Promenade” (proszę wybrać numerek) zagęszcza atmosferę, szykuje słuchacza na to, co ma za chwilę nastąpić, buduje klimat. Po prostu. To ciekawe rozwiązania, choć nie najważniejsze. Bo nie można zapominać o tym, co w przypadku tej płyty odgrywa szczególną rolę - poszukiwanie dźwięków. Florina Peth tworzy wciągające struktury okołomuzyczne, czyli takie, które balansują pomiędzy melodiami a techniczną, improwizowaną niekiedy kakofonią. Schloss Mirabell miesza też style, choć w większości otrzymujemy minimalistyczne nagrania, w których często to cisza i pogłosy wychodzą na pierwszy plan. Dobrym przykładem może być „Weltkugel”, gdzie to własnie komputerowe odgłosy, przeplatane ciszą i głębokimi pogłosami urzekają słuchacza od pierwszych taktów. „Little Cygnet” z jednej strony zahacza o melancholię, by z drugiej zanurzać się w taktach ciężkiego brzmienia strun wiolonczeli. Nerwowe, momentami - specjalnie - nierówne wygrywanie dźwięków i pojawiające się w tle echa sprawiają, że można w tym momencie mówić o jednej z ciekawszych (urokliwszych?) kompozycji. Elektroniką Peth bawi się w „Internal Hoods”, serwując przez te niecałe dwie minuty sporo naprawdę dziwnych odgłosów. Z jednej strony zahacza o komputerowy kosmos (0:52 to jak start jakiejś sondy, przynajmniej takiej filmowej), z drugiej fieldrecordingowe zabawy i zabawy też z elementami wokalowymi (sample? własny głos Floriny?). O ile w tym kawałku mogą być co do tego wątpliwości, tak „Dolphiniade” je rozwiewa. Delikatny, dążący do zatracenia głos, gdzieś sample śpiewu ptaków, nerwowe klawisze i agresywny oraz szybki bit; Schloss Mirabell fajnie flirtuje ze słuchaczem, fajnie bawi się jego emocjami, wrednie urywa końcówkę, puszcza swoje twórcze oczko. 

Austriaczka lubi atmosferę grozy, ale nie zapomina też o tym, co w muzyce elektronicznej czasem jest ważne - taneczności. „Die Seele Mit Der Perlenmassage” wybrzmiewa mocno klubowymi nutami. Szybkie tempo, połamany bit, czasem tribalowe bębny gdzieś w tle to te elementy, którymi Peth zbliża się do technopochodnych rejonów. Dla każdego coś miłego? Coś w tym mogłoby być, ale Ghosthour Diary dla każdego z pewnością nie jest. Ten materiał ma już niemal rok (tak, tak, starocie), ale jednocześnie nie zestarzał się w ogóle. Ten tajemniczy klimat, ta mistyczna aura nadal otacza te szesnaście kawałków, sprawiając, że nawet jeśli Schloss Mirabell zapętla jakiś motyw w nieskończoność („Feines Sanft”), to brzmią one nad wyraz ciekawie, o monotonii nawet nie może być mowy. Wyczyn? No... tak. 

7.5

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.