niedziela, 15 lutego 2015

RECENZJA: Sleater-Kinney - No Cities to Love


WYTWÓRNIA: Sub Pop
WYDANE: 20 stycznia 2015
KUP: SeeYouSoon.pl (CD / Vinyl)

Dla wielu to jeden z ważniejszych powrotów w ostatnim czasie. Dla fanów dobrego post-punku No Cities to Love, już w dniu, w którym Sub Pop udostępniło album do publicznego odsłuchu, stało się jednym z lepszych wydawnictw w tym roku. Jedno jest pewne: Sleater-Kinney swoim październikowym ogłoszeniem o reaktywacji mocno namieszały i rozpaliły oczekiwania słuchaczy. A pierwszy singiel, „Bury Our Friends”, skutecznie się do tego przyczynił.

Zwiastujący album utwór prezentował wszystko, za czym stęsknili się fani S-K. Wspólnie wyśpiewywane refreny, rwane riffy i prosta perkusja, rewelacyjne wokale i melodie wpadające z łatwością w ucho. Za takimi hitami fani tęsknili, choć pewnie nie myśleli o dziewczynach z Olympii dopóki one nie ogłosiły powrotu. Dorzucony na początku grudnia „Surface Envy”, kolokwialnie pisząc, pozamiatał. Kogo nie ruszyła ta opadająca gitara we wstępie, ta mocna perka, ten chwytliwy refren, którego tekst pokazuje, jak Sleater-Kinney było tęskno do wspólnego grania i jak wiele dla nich ten skład znaczy (We win, we lose, only together do we break the rules/We win, we lose, only together do we make the rules). A ile energii dziewczyny w sobie miały przy nagrywaniu No Cities to Love, potwierdzają szaleńcze solówki gitarowe i popis Janet Weiss przy niemal apokaliptycznych bębnach. Prawdziwa petarda, choć tych S-K przygotowały kilka.

Najczęściej moc tria czuć w refrenach, bo to one niejako stanowią o sile i zespołu, i płyty. Utwór tytułowy to klasyczne brzmienie Sleater-Kinney. Są przebojowe hooki, jest wspólne śpiewanie, są solówki. Nie zabrakło kolejnej chwytliwej melodii w refrenie (There are no cities, no cities to love / It's not the cities it's the weather we love), nie zabrakło jej też w otwierającym album „Price Tag”, choć tutaj wszystko gra tak jak należy. Chaotyczna perka, dziki i rwany śpiew, szaleńcze gitary, rosnący, niemal mocarny refren i wysoki wokal. Czy chcieć czegoś więcej? To jeden z lepszych otwieraczy spośród wydanych w ostatnim czasie post-punkowych płyt, a chyba najlepszy, jeśli popatrzy się tylko na te stricte dziewczęce formacje. 
Jeśli chodzi o dziewczyny w ogóle, w twórczości S-K nadal słychać tę siłę i energię gówniarskiego riotowego rocka, którymi trio z Olympii rozgrzewało fanów już od połowy lat dziewięćdziesiątych. Pewnie, od ich debiutu minęło dwadzieścia lat, a od ostatniej płyty przed rozpadem - dziesięć, ale w twórczości Sleater-Kinney niewiele się przez ten czas zmieniło. Zadziorność współgra z wszechobecnym nieładem, a zamiłowanie do punkowych brzmień stanowiło podłoże do powstania kilku innych damskich formacji (żeby wymienić tylko Vivian Girls czy Warpaint lub Savages, z czego te dwa ostatnie składy to mierne spadkobierczynie jednak). Dekada milczenia to długi okres, jednak one nie próżnowały (Wild Flag czy granie z The Jicks i Bright Eyes) i w każdym z przygotowanych kawałków to słychać. Chęć nagrywania, chęć wspólnego występowania, potrzeba artystycznego wyżycia w najważniejszej formacji każdej z dziewczyn. Dzięki temu, oraz dzięki trzymaniu się znanych i sprawdzonych muzycznych rozwiązań, No Cities to Love brzmi świeżo i solidnie, a to przy powrotach rzecz bardzo ważna. Sleater-Kinney przetrwały próbę czasu, obudziły apetyty fanów na więcej. I oby na tej jednej płycie się nie skończyło. To byłaby wielka szkoda. 

8

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.